Kiedy stary Clough umarł, nikt nie przypuszczał, że zostawił po sobie testament. Pośród sterty rupieci, które zalegały jego małe mieszkanie, znaleziono jednak szarą teczkę, a w niej kopertę z ostatnią wolą zmarłego. Wszystko co miał, a nie miał za wiele, Clough przeznaczył na dobroczynność. Był bowiem dobrym człowiekiem. Niewielu mogło tego doświadczyć, bo prowadził życie samotnika, ale ja znałem go dobrze. Łączyła nas wspólna pasja: futbol.
W testamencie było jeszcze jedno zdanie dotyczące pochówku. Szokujące, frenetyczne i skrajnie ekscentryczne, choć Clough bynajmniej ekscentrykiem nie był. Otóż, ni mniej ni więcej, stary prosił, żeby pochować go pod polem karnym naszej ukochanej drużyny. Ja tam go rozumiałem. Sam może też chciałbym tam spocząć, ale nie pozwoliłaby na to moja rodzina. Niestety, życzenie z testamentu łatwe do spełnienia nie było. Ani klub, ani tym bardziej władze hrabstwa, nie wyrażały na to zgody. Z powodów sanitarnych, jak mówiono. Zastanawiałem się, jak obejść przepisy, żeby mój stary kumpel mógł bywać na meczach także po drugiej stronie życia.
Pomysł był prosty i szybki jak strzał z woleja. Po skremowaniu zwłok, pod osłoną nocy zmieszałem starego Clougha z wapnem do znaczenia linii.
Drużynie zaczęło iść jak nigdy. Wygrywaliśmy mecz za meczem, często w nieprawdopodobnie szczęśliwych okolicznościach. Strzały rywali zatrzymywały się na słupkach lub poprzeczce, piłka stawała w błocie na linii bramkowej, przeciwnicy dubletami nie wykorzystywali rzutów karnych. Awansowaliśmy nawet do II ligi i wtedy skończył się zapas wapna. Wszystko powoli wróciło do normy. Choć i dziś mam czasem wrażenie, że stary jest z nami.
Bóg ponoć nie miesza się do spraw piłki nożnej. Kto Go tam z resztą wie…? Ale wypadek z Cloughiem przekonał mnie, że po śmierci zabieramy ze sobą naszą największą miłość. Jakakolwiek by ona nie była.