Młody odstawił kufel i smarknął w rękaw.


– Jakże to, schody? Najpierw pies, potem teściowa, a na końcu żona? Nie może być.
Majster pstryknął w pusty kufel i dał dyskretny znak kelnerce. Taktownie odczekał, aż dziewczyna zabierze puste kufle i zostawi pełne.

– A wszystko zaczęło się ode mnie.

– Ale panie majster, przecież to nie pana wina, tylko tej Krychy.

Majster przyjrzał się chłopakowi.

– Mówisz? – potem spojrzał smutno za okno i powiedział prawie szeptem – Ale najgorsze przyszło dopiero dzisiaj.

Młody zerwał się z miejsca przewracając krzesło i wzbudzając zainteresowanie przy sąsiednich stolikach.

– Co może być gorszego?! – krzyknął.

– Prokuratura – powiedział majster.

Młody postawił krzesło i usiadł na nim niezdarnie. Prokuratura, pomyślał, cokolwiek to znaczy, brzmi strasznie.

Majster siorpnął kilka łyków. Czknął i znowu odwrócił wzrok do okna, jakby tam czegoś szukał. Jakby tam miałby być słowa, które były mu teraz bardzo potrzebne.

– Dziś rano, a wiem to od mojego kumpla, który jak się okazało znał dobrze Dzidziusia, prokuratura miała mu postawić zarzuty. Znaczy się, Dzidziusiowi.

– Ale o co? – wybełkotał Młody.

– O umyślne spowodowanie śmierci. Rozumisz?

Młody beknął i wypił ostrożnie łyk piwa. Nic nie rozumiał.

– Że niby on te schody tak zrobił, żeby te kobity, i pies, znaczy się Tyfus, z nich pospadali. Rozumisz, że niby chciał ich zabić.

– Schodami zabić? – spytał Młody i wbił błędny wzrok w majstra.

– Schodami – przyznał majster.

– Psa też?

– Też. Przecież od psa wszystko się zaczęło.

Na zewnątrz deszcz ustał. W barze było jednak wciąż tłoczno. Ludzie przekrzykiwali jeden drugiego, kelnerki donosiły kolejne piwa. Gdzieś w oddali grała muzyka. Ale dwóch mężczyzn przy bocznym stoliku zdawało się tego wszystkiego nie słyszeć. Parzyli na siebie tempo i zawzięcie.

– Dzidziuś się zdenerwował – odezwał się majster – że oskarżą go o zabójstwo. Potrójne zabójstwo.

– Potrójne – powtórzył ze świętym przejęciem Młody.

– Chłop był wrażliwy, więc kupił trzy czwarte, osiem piw i poszedł do tego domu. Chciał raz na zawsze rozpiździć te cholerne schody. Ale kiedy na nie wlazł, był już trocha wypity. A to były cholernie strome schody. I Dzidziuś się z nich oczywiście spierdolił.
Ktoś przy sąsiednim stoliku odśpiewał hymn Legii Warszawy, jakiś perlisty kobiecy śmiech przeciął powietrze, niczym ostrze noża, kilkanaście męskich głosów zacharczało niskim, chrypliwym, śmiechem.
Młody zbladł.

– Nie żyje.

– Kto? – przestraszył się majster.

– Dzidziuś nie żyje.

– Dlaczego nie żyje?

– Bo się spierdolił ze schodów. Sam pan majster przecież mówił.

– No spierdolił, ale nie na śmierć.
– Jak to możliwe? –zdziwił się Młody.

Majster odchylił się na krześle i po raz kolejny tego dnia zapatrzył się melancholijnie za okno.

– Widzisz, Młody, Dzidziuś zawsze wiedział kiedy się napić.

W przymglonych alkoholem oczach Młodego zabłysły na krótką chwilę dwa słabe ogniki zrozumienia, na które Majster tak rozpaczliwie czekał.

– Pijanego nie ruszyły – powiedział filozoficznie.

– Pijanego, nie. – Podchwycił z entuzjazmem Majster i jakaś przemożna błogość wylała mu się na serce, dusząc samotność i ból. Spojrzał czule w rozmyte oczy Młodego i przez chwile pokochał go szczerą ojcowską miłością. Ujrzał go już na rusztowaniu, jak z szerokim uśmiechem macha do niego, pełen serdecznej wdzięczności. – Bo widzisz, Młody, pijany nawet jak na ryj leci ze schodów, to zawsze robi to z gracją i wdziękiem. Delikutaśnie, niczym baletnica.

– Ech, gdyby teściowa, albo żonka, wypiły, też by jeszcze żyły.

– Prawdę mówisz, Młody, bo trzeba wiedzieć, kiedy pić, a baby tego przecież nie wiedzą.

Za oknem znów zaczęło padać.

Koniec