Majster machnął ręką i pociągnął kolejny łyk. Zachciało mu się nagle wściekle palić. Zupełnie jak tamtego dnia, gdy Dzidziuś zdecydował się odejść.
Budowa to dziwne miejsce, trochę jak dworzec kolejowy lub autobusowy. Kręci się tam mnóstwo ludzi, wszyscy gdzieś łażą, zdawałoby się, że bez ładu i składu. Ale nikt nie zagrzeje tu przecież długo miejsca. Zupełnie jak na budowie, ludzie tu się pojawiają, to znów znikają. Jeden zapije, drugi zapomni przyjść do roboty, a trzeci znajdzie lepsze zajęcie, niż cały dzień dymać z taczką po kałużach. Taki fach i taka galanteria, nie ma się czemu dziwić. Toteż nikt się nie zdziwił, gdy pewnego dnia Dzidziuś postawił pożegnalną flaszkę.
Trochę żal było chłopa, bo lubili go tu wszyscy. Wielki i silny jak tur, robota paliła mu się w łapach. Miał drań smykałkę do drewna. Gorzej z babami. Te zawsze go rolowały i czyściły do zera. Żal było patrzeć.
– Nie obraź się, stary, – powiedział mu kiedyś jeden z murarzy – ale jeżeli chodzi o baby, to ty nie jesteś żaden don juan, ale cipa zwykła, no dzidzia.
– Dzidziuś – dodał drugi murarz i pociągnął tęgiego łyka.
I tak już zostało. Dzidziuś.
Ale równy był z niego chłop i szkoda było robociarzom, gdy pili pożegnalną wódkę, przegryzając pożegnalnym salcesonem.
– Czemu ty właściwie odchodzisz? Źle ci tu z nami? – spytał Zdzisiek Fortepian, najstarszy z ekipy.
Dzidziuś zdeptał niedopałek papierosa i wbił wielkie łapy w kieszenie drelichowych spodni.
– Kobitę poznałem – wycedził. – Taką wiecie, trochę nie od nas.
– To skąd? – spytał Fortepian i splunął w kałużę.
– No, bardziej stamtąd, – powiedział Dzidziuś i kiwnął głową w stronę przystanku autobusowego – No, bardziej taką, jakby to, no…miastową.
Chłopaki, wszyscy jak stali, stara murarska brać, wyciągnęli papierosy i zadymili. Zdzisiek Fortepian znów splunął w kałużę, ale tym razem nie trafił. Posmutniał i odszedł bez słowa w stronę baraków. Obserwowali w ciszy jak brnie przez błoto klnąc pod nosem.
– I tak oto warszawscy murarze pożegnali swego cieślę. Stałem wśród nich i milczałem, tak jak oni, ćmiąc swojego papierosa – mówił Majster patrząc gdzieś przed siebie, przez głupią twarz Młodego, przez pokrytą plamami ścianę, przez siny krajobraz brudnego miasta, przez kałuże i strugi deszczu. Majster patrzył w dal.
Życie, powiedział mi kiedyś jeden stary robol z Ostrołęki, jest jak czyrak na dupie. Nawet jak cię uwiera, to i tak się do niego w końcu przyzwyczaisz, aż pewnego dnia trach i koniec. Tylko, że ja go wtedy nie słuchałem. Dobrze mi się wiodło. Awansowałem na majstra. Prawie już zapomniałem o Dzidziusiu, i całym tym fajansie. Wynajmowałem wtedy pokój na Ochocie. Stara kamienica, czwarte piętro bez windy, ale blisko parku. A ja od dzieciaka lubiłem przyrodę. Staw, kaczki, drzewa i bracie, święty spokój.