Zapachniało świeżo skoszoną trawą.
– Stary, nie mam lekko. Mówię ci, nie mam kurwa lekko. – skarżył się ochrypły męski głos.
– Lekko – odezwał się drugi – to miał Hermaszewski i to tylko w stanie nieważkości.
Otworzyłem oczy i oślepiła mnie niespodziewana jasność. Zakręciło mi się w głowie i świat zawirował, jakbym znajdował się w kapsule statku kosmicznego. Kątem oka dostrzegłem tamtych dwóch. Siedzieli na ławce i jechali tam, skąd ja właśnie wracałem – ze stanu nieważkości.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że moje książki najlepiej się czyta po wódce. Normalnie, mówił, ciężko coś z tej twojej pisaniny zrozumieć, wtedy pomaga dobry klin. Cóż – pomyślałem – piszę dla alkoholików.
– No to, pod tę nieważkość! – Zawyrokował w końcu jeden z moich czytelników. Denka butelek powędrowały do nieba, tak, że przez chwilę zamigotał w nich poblask. Jak promień słońca zamknięty w butelce.
Wstałem z trawnika, czując jak dźwigam na sobie cały niezasłużony ciężar tego świata. Rozejrzałem się mętnie, nie rozumiejąc jeszcze, gdzie jestem i jak się tu znalazłem. To są takie małe zagadki, z którymi człowiek się czasem musi zmierzyć, i na które nie ma łatwych odpowiedzi.
Jeżeli mężczyzna budzi się w łóżku, którego nie rozpoznaje, może zadać sobie pytanie, jak wygląda kobieta, z którą tu trafił. Czy jest piękna, a może tylko mądra? Jest stara, młoda, a może gruba? Będzie tak leżał i myślał, aż dopadnie go strach – przypomni sobie o żonie, dzieciach, niezapłaconych rachunkach, pracy, do której pewnie nie poszedł. I wtedy wygląd tej kobiety przestaje mieć znaczenie. A co może pomyśleć facet, który budzi się na trawniku?
To samo, o żonie, która pewnie znów wyrzuciła go z domu, o dzieciach, niezapłaconych rachunkach za prąd, o pracy, ale już nie pomyśli o kobiecie, z którą być może spędził noc. Trawnik to wyklucza. Nie wyklucza jednak zapalenia płuc, jeżeli noc była chłodna.
Przysiadłem na obdrapanym murku i zatęskniłem. by dać wreszcie komuś w mordę. Zamachnąć się i zmyć z czyjś twarzy kretyński uśmiech, zmazać ironię, złośliwość, fałszywą troskę. Jednym ciosem zetrzeć głupotę i małostkowość. Świat byłby lepszy, gdybym dał wreszcie komuś w pysk. Tego jednego byłem teraz pewien. Świat byłby lepszy.
A tu nic. Jak to wytłumaczyć, zrozumieć? Czy nie miałem dotąd okazji? Ależ miałem! Może brakło mi odwagi? Gdzie tam! Więc co? Czemu moja prawie czterdziestoletnia pięść nie złamała ani jednego nosa, nie wybiła przednich zębów, nie zgruchotała szczęki, nie podbiła oka, lub choćby nie rozcięła czyichś ust?
Weźmy takiego Syfona. Mniejszy ode mnie. Rączki jak u dziewczyny, pracuje w szatni w Teatrze Narodowym. Chudy, piegowaty, o twarzy starego dziecka. A jak ostatnio na urodzinach u Dzidki przyszedł ten natchniony poeta i zaczął swoje pierdolenie nad śledziem. Jakże pięknie Syfon go zamalował. Ech. Jakże pięknie. Jednym ciosem zmył z jego twarzy tę wydumaną duchowość, górnolotne myśli i tani, bazarowy uśmieszek. Jednym ciosem wyleczył go z paplania głupot i ślinienia się do Dzidki. A jaka ulga, jaka ulga, mówię, nastała, gdy poeta leżał już na dywanie, przykryty sałatką ze śledzi, a Syfon stał nad nim ciężko dysząc. Dyszał coraz bardziej miarowo, niczym parowóz, który przyśpieszył, a teraz wraca do dawnej prędkości. Tak samo Syfon, przyśpieszył, a teraz zwalniał.
A choćby ten kutasina, redaktor Balon, który sprawdza moje teksty. Balon, zwany też panem Zygmuntem, przesiaduje w redakcji chyba od czterdziestego piątego. Ileż on może mieć lat? Sądząc z wyglądu, to coś koło setki. Jakże mu więc dać w mordę?
Albo taki Zdzisio Perens, starszy brat mojej żony, kuternoga jego mać! Twierdzi, że nogę mu czołg w Stanie Wojennym przejechał. Trzy razy ode mnie na remont mieszkania pożyczał. No ale i jak tu strzelić w ryj bohatera i do tego kalekę?
Oczy mi załzawiły i poczułem, jak wypełnia mnie tkliwość. Wobec samego siebie. Spojrzałem na prawą dłoń, którą bezwiednie zacisnąłem w pięść. Sierotka – pomyślałem – dziewica.
Chłodny wiatr smagnął mnie w twarz, wyrywając z odrętwienia. Podniosłem głowę i spojrzałem na duży billboard zachęcający do bezmyślnego szału zakupów w kolejnym hipermarkecie. Nagle przeszył mnie dreszcz. Czarne, złowrogie litery krzyczały do mnie: Masz czas tylko do czternastego lipca!
Zaschło mi w gardle. Czternasty lipca, to przecież dziś. Imieniny u Andrzeja! Jak mogłem zapomnieć?
Andrzeja poznałem jeszcze na studiach, w tych zielonych latach, o których tak pięknie śpiewała Budka Suflera. Pamiętam dzień, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz. Choć słowo „pamiętam”, nie jest do końca prawdą. Może lepiej, znam z opowieści innych, bo strasznie się wtedy zaprawiłem.
Wydarzyło się to na jednej z imprez, jakieś dwa tygodnie po moim rozstaniu z nimfomanką Jolką, która postanowiła mnie w końcu rzucić, bo seks 7 razy w tygodniu już jej nie wystarczał. Trudno w to uwierzyć. Ja, romantyk, zmysłowy kochanek, marzyciel, miłośnik literatury i długiej gry wstępnej, zawsze trafiałem na wściekle napalone samice, nieokiełznane klacze, dla których jedynym godnym uwagi elementem mojego człowieczeństwa, był mój fiut.
Nic więc dziwnego, że tamtego wieczoru Andrzej ujrzał mnie, jak siedzę i piję do własnego odbicia w regale. Nawet nie w lustrze! W słabym odblasku politury musiałem dojrzeć, jakiś niewyraźny zarys ludzkiej twarzy. Mojej własnej mordy, smutnej i przełamanej smutkiem. Andrzej dostrzegł mnie w tym szalonym tłumie, wyłowił człowieka z kłębowiska ciał, wyłowił człowieka, którym przecież byłem! Choć te wstrętne baby widziały we mnie jedynie fiuta, którym tylko bywałem.
Andrzej podszedł do mnie i zagadał. Tak się poznaliśmy.
Otóż ten właśnie Andrzej miał dzisiaj imieniny i ja do niego dziś idę.
Tak rozmyślając szedłem ulicą Opaczewską i prawie, że wpadłem na zwalistą postać Witka, zwanego, nie wiedzieć czemu, Saszą. Witek był poetą o wielkim zamiłowaniu do życia.
– Stachu! – Wrzasnął na mój widok.
– Sasza.
– Człowieku, jak ty wyglądasz. Pobili cię, czy co?
– Życie mnie pobiło. A co u ciebie? – spytałem, ale bez większego zainteresowania.
Sasza objął mnie ramieniem i zniżając głos do szeptu powiedział.
– Sztuka mnie spala i zostawiła mnie Bożena.
– Kto?
– Bożenka, przecież wiesz.
– A to nie ty ją przypadkiem zostawiłeś?
– A jakie to ma znaczenie?
Pokiwałem głową. Samotność, pomyślałem nagle i przeszył mnie dreszcz. Tymczasem Sasza cmoknął ze niesmakiem i podrapał się po rozczochranej czuprynie kruczo czarnych włosów.
– Idziemy – zawyrokował.
– Dokąd?
– Nie wiesz? Za dwa kwadranse zaczyna się spotkanie w Kolonii. Temat: „Przypadki warszawskiego inteligenta”. Prowadząca – Sylwia Chutnik. To jak, artycha, idziesz?
– No, nie mogę. Idę na imieniny, do Andrzeja.
Zapadła krótka cisza. Sasza ważył przez chwilę ciężar tych słów. Wreszcie mina mu zrzedła i jęknął:
– Ciężko będzie. Ja już nie mam głowy na takie balety. Poza tym widzisz, baby mnie wykańczają. To ciągłe odchodzenie, czy tam rzucanie, sam już nie wiem, nie ważne, ale mnie wykańcza. Bo człowiek przyzwyczaja się do jakieś kobity, a tu trach i wszystko od początku. A ja z natury jestem leniwy, chyba bardziej leniwy niż kochliwy.
– To czemu odszedłeś od Bożenki?
– Skończyła się miłość.
-To trzeba było zostać z nią z lenistwa. To niektórych wiąże na lata.