Maciej Maleńczuk to jeden z niewielu polskich artystów, który potrafi mnie czymś zaskoczyć. Ot, choćby tak jak kilka lat temu, kiedy tchnął nowe życie w „Tańcz, głupia tańcz” Lady Pank – a wydawało się już, że to jest kawałek, któremu próchno się będzie sypać z tyłka już zawsze… Albo kiedy cudownie podsumował polski udział w Mundialu 2002…

Zanim został celebrytą Lemingradu i szatanistą na pokaz był Maciej prawdziwym bardem, którego początek biografii wzrusza nawet w Wikipedii: „Uczęszczał do kilku szkół podstawowych, następnie do szkoły zawodowej, potem do liceum zawodowego (specjalność obróbka skrawaniem), którego nie ukończył.

W 1981 skazany został na dwa lata więzienia za odmowę odbycia służby wojskowej. Po wyjściu na wolność zaczął grać na gitarze i komponować piosenki, początkowo utrzymane w stylistyce bluesowej. Przez osiem lat występował jako muzyk uliczny, głównie w Krakowie i Warszawie.”

I właśnie ten okres dokumentuje nasza dzisiajsza kaseta.

„Gdybym nie grał na ulicy, to bym nie przeżył” – mówi na początku. I jest to po prostu prawda – i życiowa, i artystyczna też.
Kasetę nagrał w 1991 roku.