Jak maturzyści odwdzięczyli się dyrektorowi i kto poszedł na obiad w trakcie obrad, czyli ostatnia część wspomnień Mieczysława Fijewskiego.

Kwiaty w koszu

Obaj synowie chodzili do liceum. Adam był dwa lata starszy od Janusza. Dyrektorem był wtedy Sawicki – porządny człowiek, ale bardzo gorliwy komunista. Kiedy dowiedział się, że kilku uczniów z klasy maturalnej wybiera się do seminarium – już po zdanych egzaminach, zatrzymał ich świadectwa. Nie chciał wydać. W tej sprawie ówczesny dziekan, ks. Kobyliński razem z katechetą, ks. Domańskim poszedł do jego gabinetu.

Zadali konkretne pytanie – czym on się kieruje? Na czym się opiera? Wizyta przyniosła skutek – dostali świadectwa. Sam moment ich rozdawania był bardzo charakterystyczny. Dyrektor do maturalnej młodzieży wygłosił mowę – może i w oparciu o wspomnianą wizytę – zgodną z ówczesną ideologią.

Na rozdanie świadectw każdy uczeń przychodził z jakimś kwiatkiem, ewentualnie upominkiem, dziękuje dyrektorowi i wychowawcy, innym nauczycielom. Przy pełnej sali dyrektor zaczął wywoływać poszczególnych uczniów. Ci wstawali ze swoich miejsc, podchodzili do kosza na śmieci, wrzucali tam kwiatek i szli do niego. Wszystkie kwiaty przeznaczone dla dyrektora znalazły się w koszu. To był też swego rodzaju gest.

W trakcie obrad zjadł pięć schabowych

Było paru sekretarzy za mojej obecności i pracy w Radzyniu. Pierwszym był Aleksandrowicz. Potem był Flor, następnie Staszczak, który awansował już po likwidacji powiatu do Komitetu Wojewódzkiego. Potem został mianowany  Wiceministrem Spraw Wewnętrznych. Stale mieli do mnie jakieś pretensje. Ciągle chcieli, bym coś nowego dla nich napisał, opracował.

Sekretarze byli na tyle bezczelni, że kazali mi pisać artykuł na jakiś określony temat, a w gazecie zamieszczali go pod swoim nazwiskiem. Teksty dotyczyły planów rolnictwa, budowy kanałów Wieprz-Krzna. Tych artykułów pisało się szczególnie dużo, gdy „pierwszym” był Jasiński. Przyszedł z Lublina. Był w Radzyniu sam, nie sprowadził rodziny. Stale go ktoś woził do tego Lublina. Znany był z tego, że lubił zjeść.

Miałem kiedyś takie spotkanie – pojechałem na sesję Gminnej Rady Narodowej do Czemiernik. Rozpoczęły się obrady, przyszedł Jasiński. Uroczyście został powitany, posadzony za stołem prezydialnym. Po chwili szepnął coś przewodniczącemu gromadzkiej rady, obaj wyszli. Trwało to dość długo, oni nie wracali. Na koniec sesji przewodniczący wrócił, bez sekretarza.

Sesja się skończyła. Pozostałem z przewodniczącym w jego gabinecie. Powiedziałem: „Dzisiaj to wyście przekroczyli wszelkie normy, jakie obowiązują w samorządzie. Byliście przewodniczącymi najwyższej władzy gminnej. Wyszliście w czasie obrad i wróciliście po zakończeniu!Co to ma znaczyć?!”.

-Proszę nic nie mówić – machnął ręką w odpowiedzi. – Musiałem.

Była już późna pora, poszliśmy coś zjeść do miejscowej gospody. Zapytałem kelnerki: – Co można zjeść? Ona się uśmiechnęła: -Proponuję kotlety schabowe. Był tutaj przed chwilą sekretarz powiatowy i zjadł pięć! Mówił, że smaczne.

Gdy byłem kierownikiem Wydziału Rolnictwa, zostaliśmy zaproszeni przez Powiatowego Lekarza Weterynarii do jego mieszkania dla uczczenia otrzymanego doktoratu. Poszliśmy oboje z żoną, było tam parę osób – głównie lekarze weterynarii, ktoś z urzędu powiatowego. W trakcie przyjęcia przyszedł Jasiński. Został oczywiście uroczyście przywitany, posadzono go na środku stołu, na honorowym miejscu. Ten się rozejrzał – półmiski bogato zaopatrzone. Wziął talerz, leżący przed nim, włożył na swój, odstawił go, wstał – poszedł do następnych. Był to dość długi stół. Z tamtych powybierał, poprzenosił na swój talerz. Zjadł, podziękował i poszedł.