Obfite łowy i droga zimową porą do Ostrówek, czyli kolejna część wspomnień Mieczysława Fijewskiego.

Był czas, kiedy pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Lublinie, Kalinowski rzucił hasło: „W tym roku w każdej wsi w województwie ma powstać spółdzielnia produkcyjna”. Rzucono wszystkich w teren, począwszy od urzędników, kończąc na uczniach szkół średnich. Mieli namawiać swoich rodziców do podpisania deklaracji. Pracowałem wtedy w POM-ie, w Bezwoli. Odżegnałem się od tego, twierdząc, że moim zadaniem jest nauczenie nowo powstałych „spółdzielców” wspólnych metod gospodarowania. „Ja biorę za to odpowiedzialność i to chcę robić. Organizowanie nowych do mnie nie może należeć – zgodzili się z tym, dali mi spokój.”

Z polowania wrócili z 26 zającami

Na dobrej stopie koleżeńskiej żyłem z Marianem Woźniakiem. Był wiceprezesem w spółdzielni ogrodniczo-warzywnej, obdarzonym poczuciem humoru, zapalonym myśliwym. Polowałem, także z nim, przez 20 lat. Nieraz wspólnie wyjeżdżaliśmy. Każde koło myśliwskie miało swój rejon. Radzyńskie koło miało tereny, przyległe do zbiornika retencyjnego, w Żeliźnie, wsie Przegaliny, Ostrówki, Derewiczną. To były czasy, kiedy jeden myśliwy, Grabowski na jednym polowaniu, na polach należących do Derewicznej ustrzelił 26 zajęcy.

Do Ostrówek z przygodami

Pewnego zimowego dnia, w bardzo śnieżną i mroźną zimę dostajemy telefon z komitetu powiatowego. Dzwonił pierwszy sekretarz: „Przygotujcie sanie, przyjedziemy razem z Łabędzkim, przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej, zawieziecie nas do Ostrówek. Tam nasz aktyw zorganizował spółdzielnię produkcyjną, trzeba ją zarejestrować”. Chcieli być osobiście na tym spotkaniu.

Mieliśmy wtedy czwórkę dobrych koni, ale tylko dwa były potrzebne. Z pojazdów, nadających się do poruszaniu po śniegu były tzw. „zajdki” – krótkie, mocne sanie, szczepione łańcuchem, na tym jakieś miejsce do siedzenia. Nasz woźnica władował na nią skrzynię, w której woziło się ziemniaki. Wyszykował eleganckie siedzenia. Przyjechał Łabędzki z I sekretarzem, siedliśmy na te sanie i z kopyta ruszyliśmy do Ostrówek.

Warunki jazdy były takie – na często uczęszczanej jezdni był zrobiony tzw. „nabój” – ubity śnieg, a po bokach – równy co do powierzchni, ale miękki. Po wyjechaniu z szerszej szosy na gościniec, prowadzący do Ostrówek te tylne zajdki odleciały trochę w bok, skrzynia się przechyliła i wysypaliśmy się w ten śnieg. Wyleźli z niego, trochę się otrzepali, zjadki wprowadzili na swoje miejsce, tą skrzynię wspólnymi siłami wtaskali, wsiedli – jedziemy dalej.

Przejechali 200-300 metrów – ta sama sytuacja. Do Ostrówek takich przygód

było nie mniej jak pięć. Zajechaliśmy do szkoły, gdzie mieli się zebrać ci przyszli spółdzielcy – przyszedł tylko sołtys, nikogo więcej. Posiedzieli, podyskutowali z nim. „Nie chcą przyjść! Każdy ma jakąś wymówkę, dziś nie może…”. Porozmawiali jeszcze z kierowniczką szkoły.

Jedziemy z powrotem. Nasz woźnica, Zienkiewicz był starym pracownikiem dworskim. „Pojedziemy przez pola, będzie równiej, sanie nie będą tak zalatywać”. A pola poprzecinane rowami, co jakiś czas z tego śniegu było widać tylko końskie łby. A resztę trzeba było, wraz z końmi wyciągać. Wieczorem wróciliśmy do POM-u w Bezwoli – zmordowani do ostatnich możliwości. Dyrektor wyciągnął jakąś butelczynę, wypili po pół szklanki, wsiedli w samochód, pojechali.

Rano, na drugi dzień, pytam tego Zienkiewicza:

-Co to wczoraj było?

-To, co miało być. Przecież ja wiedziałem, kogo i po co wiozę. Skrzynia była oparta tylko na zajdkach. Założyłem bolec, gdyby ktoś sprawdzał, ale w bolcu nie było zatyczki. Przy każdej zmianie równowagi, skrzynia musiała spaść.

To była reakcja ze strony społeczeństwa na budowę spółdzielni produkcyjnych.