-Co tam było?

-Człowiek.

-Może dostał?

-Może. A może po prostu się schlał.

– Pić to trza umić! Dopiero północ a ten już zrobiony. Chodźta!

-Czekajta! Zostawimy go tak na mrozie?

-Dobrze mu zrobi. Rano będzie jak nowo narodzony.

-Zaraz, zaraz! Znam tego gościa!

-Skąd niby?

-Z Lipowej! To ten co nam dał kasę! Eee! Panie kochany! Wstawaj pan!

-Nie rozumie. Łysy, znasz języki zagadaj do niego!

Je parle français a to jakiś szalom alejchem.

-Wstawajta, ojcze Abrahamie!

-Ja zagadam

-Ty, Brejdak? Znasz niby żydowski? Nie wiedziałem, że z ciebie taki poliglodyta!

-A jak! Oglądało się „Czterech pancernych” i „Stawkę”.

-Dajesz!

-„Hande hoch!!!

-Zrozumiał?

-Chyba tak. Ruszył oczami, ale nie wstaje.

-Żyje, znaczy się.

-To co? Karetkę wezwać? Gliny?

-Takie z nas świnie, za tyle dobra, co nam wyświadczył na wytrzeźwiałkę?

-To gdzie?

– Do hotelu. Bierzemy gościa na postój, doi taryfy.

-Do której?

-Do burej!!

-Nie ma takiej. Jest czerwona, zielona i sraczkowata.

-Może być. Dawać graby, bierzemy go. Na trzy!

-Kierowniku, kolega się źle poczuł, do hotelu go trzeba…jak to jakiego? Najlepszego!…Kto płaci, kto płaci? Ja płacę, pan płaci, społeczeństwo. Amerykańskie! Sto bagsów wystarczy? Widziałeś kiedyś tyle kasy ty taksówkarska hieno?…Pan się bawi zlotem płaci….

*

Najpierw zbudziło się powonienie. Nozdrza wypełnił słodkawy, lekko mdlący zapach wanilii, przemieszany z wonią tanich papierosów. Potem czucie- przyjemne ciepło i miękki plusz siedzenia pod zmarzniętymi dłońmi. Zaraz potem słuch- tykanie taksometru i niski, miarowy szum silnika. Rudolph April otworzył oczy. Wnętrze samochodowej kabiny wypełniał półmrok, rozświetlony pulsującymi światełkami deski rozdzielczej. Ciemna sylwetka pochylona nad kierownicą kontynuowała nie wiedzieć, kiedy zaczęty monolog:

-Długa noc, co nie? zimno, choć ciepło, bo wiatr. Jak nie ma wiatru to nawet jak jest zimni to jest ciepło, a jak wieje to chociaż jest ciepło to zimno. Dobre nie? w kabaretach mógłbym występować a nie pijaków wozić, ale co począć, to dokąd jedziemy? „Victoria”? „Unia”? „Europejski”?…

Pasażer słuchał nigdy nie używanej, ale nigdy nie zapomnianej, zupełnie zrozumiałej, szeleszczące mowy. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, następnie marynarki jakby czegoś szukając.

-Cholerni żule! Życie uratują, ale portfel zajebią. To chyba pańskie- kierowca podał do tyłu studolarówkę, podczas gdy April wyciągnął w jego kierunku zmiętą białą kopertę, podpisaną czarnym X.

-Co mi pan tu dajesz?

Zapalił lampkę pod sufitem i zbliżył kartkę do oczu. Rudolph omal nie krzyknął-w słabym żółtym świetle żarówki ujrzał…siebie! Starszego o dwie-trzy dekady, z twarzą pooraną zmarszczkami za to ozdobioną sumiastym wąsem. Tymczasem jego alter ego przebiegł wzrokiem linijki niezrozumiałego tekstu i rozpromieniając się przy ostatniej zgasił światło i oddał kartkę, mówiąc

-Krakowskie 55? Znam ten adres. Znam bardzo dobrze.