– „Sz… sz..sz..”Nie ma u nasz takiej uliczy.

-Jest „Serokie”-Dwaj umundurowani na granatowo mężczyźni zaglądali w otwarty notes, recytując naprzemiennie szeleszczącą litanię:

–Szewska

-Sklana

-Szklarniana

-Skolna

-Szmaragdowa

-Spaca

-Szwajczarszka

-Szwecka

-Szwejka

-Swolezerów

-Szymona Szymonowicza

–Sopena

-Szawickiej. Hanki Szawickiej, ale żmienili na Świętoduszka
zakończył pierwszy, zamykając notes.

April patrzył wokoło jak człowiek, który właśnie obudził się ze snu. Ciągle była noc. Stał na skraju jakiegoś zaśnieżonego parkingu, zastawionego autobusami, nieopodal ośmiokątnej ceglanej budowli bez drzwi i okien, w towarzystwie a może pod eskortą, granatowo umundurowanych osiłków.

-A moze pan pomylił wyciecki? Seroka to w Krakowie– rzekł jeden z mundurowych.

-No jaszne! Szalom na Szerokiej– wykrzyknął drugi i chwyciwszy osłupiałego Rudolpha za ręce zaczęli pląsać śpiewając:

Hevenu Szalom alehem.
Hevenu Szalom alehem.
Hevenu
Szalom,
Szalom
Szalom Alehem!

I nagle z mroku, gdzieś od strony ulicy Lubartowskiej wyłonili się czarni pielgrzymi, prowadzeni przez (nie)znajomego w towarzystwie jakichś lokalsów. Z pewnością nie elity. Roześmiane kobiety, o których powiedzieć „luksusowe damy do towarzystwa” to o dwa słowa za dużo i mężczyźni, których z luksusem łączyła jedynie nazwa wódki, pociąganej z kanciastych butelek. Wszyscy dobrze podchmieleni. Ochoczo przyłączyli się do tańczących, otaczając kołem ceglany budynek, wirując w rytm skocznej, wyśpiewywanej z kilkudziesięciu gardeł melodii. Taneczny krąg obracał się szybciej i szybciej, zapamiętale, jakby za chwilę miał się skończyć świat.

-Właśnie! -wykrzyknął April, olśniony, niczym Żyd ze starego szmoncesu, w którym rabin żali się do swoich wiernych:

„-Ta nasza synagoga to obraz nędzy i rozpaczy! Dach przecieka, grzyb na ścianach, podłoga brudna jak w burdelu!

-Właśnie! -krzyczy jeden ze słuchaczy.

-Co miało znaczyć to „właśnie”?-pyta rabin

-Przypomniałem sobie, gdzie zostawiłem parasol…”

-Koniec świata!!!

W jednej sekundzie odzyskał pamięć. Spojrzał na zegarek. Patek Philippe okazał się być smartwatchem, gdyż nie wiedzieć, kiedy, samoczynnie, przestawił się na czas środkowoeuropejski. Popędzany przez niecierpliwy sekundnik minutnik tworzył z opartą o dwunastkę wskazówką godzinową ostry, coraz ostrzejszy, bliski zera kąt. Rudolf wyrwał się z wirującego korowodu. Spojrzał na południe, gdzie na szczycie nieodległego wzgórza majaczył zarys prostokątnych murów i okrągłej wieży, wyciągającej ku nocnemu niebu bezpalce dłonie toporów.

–Za mną! -zakomenderował, ruszając przed siebie, jednak tancerze, jakby zaczarowani fletem Szczurołapa, kontynuowali swój chocholi pląs. Za odpowiedź usłyszał za plecami wykrzyczane życzenia:

-Udanego Szylwesztra!

-I Scęśliwego Nowego Roku!

Przebiegł pustą dwupasmówkę, minął szpaler różnobarwnych śpiących na postoju taksówek. Desperacko wspinał po stromym zboczu, ku górze, ku coraz bliższemu, lecz nieosiągalnemu zamkowi.

-….dziesięć, dziewięć….podeszwy butów ślizgały ł się na śniegu

-…siedem, sześć, pięć…dłonie chwytały za kępy zmarzniętej trawy

-…cztery trzy …susami pokonywał po trzy stopnie kamiennych schodów, dopadł do masywnych drzwi, uchwycił za zimną klamkę

-..jeden…

Huk pierwszego wystrzału dobiegł zza pleców.

-Zaczęło się! -pomyślał, padając na zmrożona ziemię. Drugi strzał. Ręce osłaniały głowę przed nadciągającą falą uderzeniową. Kolejne dwa wystrzały; tym razem jednocześnie. Nie czuł bólu w żadnej części ciała ani śmiercionośnego podmuchu. Poruszył ostrożnie kolejno prawą i lewą nogą, prawą i lewą ręką, obróciłł się na plecy i ośmielony uniósł głowę w kierunku, skąd dobiegały eksplozje. Trzy kolorowe rozbłyski rozświetliły zachodni horyzont, po sekundzie do uszu dobiegł potrójny huk.

-pięć, osiem– zachwycony zaczął liczyć różnobarwne pióropusze fajerwerków.

-Trzynaście… Dwadzieścia jeden…Trzydzieści cztery…

Pojął, że żadnego końca świata nie będzie! Poczuł j jak narastające od wielu miesięcy napięcie uchodzi zeń niczym powietrze z przedziurawionego balona.

-Pięćdziesiąt pięć..Osiemdziesiąt dziewięć…

Paranoja, obsesja i lęk; wszystkie nagromadzone złe emocje, uchodziły zeń pulsacyjnie, w rytm wielokrotniejących eksplozji w wielkiej, niepowstrzymanej, oczyszczającej psychoejakulacji po której umysł wypełniała leniwa błogość.

-Sto czterdzieści cztery…Dwieście trzydzieści trzy…
i tak dalej, i tak bez końca.