Starcia z rywalami z ostatniego koszyka to przeważnie rzecz do odbębnienia. Wyjść, zgarnąć trzy punkty i obejść się bez kontuzji. Mecz z Wyspami Owczymi, które w ostatnich latach przeobraziły się z chłopców do bicia w drużynę, w pokonanie której trzeba włożyć odrobinę wysiłku, był najważniejszym tego typu spotkaniem reprezentacji Polski w ostatnich latach.
Po pierwsze – debiutował Michał Probierz. Nowy selekcjoner to zawsze ciekawostka niezależnie od tego, jak dobrze wcześniej poznana w nieco innych okolicznościach przyrody. Nowy selekcjoner to świeże, często zaskakujące decyzje. Na dzień dobry Probierz musiał poradzić sobie bez Roberta Lewandowskiego. Kapitanem uczynił więc Piotra Zielińskiego: faceta o wielkich umiejętnościach, ale bez – jak mówi opinia – cech przywódczych. Szefem drużyny pomocnik Napoli został na razie tymczasowo, ale na boisku było to widać. Stemplował każdą akcję; najlepsze, co Biało-Czerwoni stworzyli w ofensywie, to głównie jego zasługa. To nie był wielki mecz Zielińskiego, ale lejce ujął. Inna sprawa, że na tle mało (jeszcze!) poważnego przeciwnika.
Po drugie – skoro krajowy selekcjoner, to muszą być debiuty. W wyjściowym składzie Probierz postawił na Patryków: Dziczka z Piasta Gliwice, który w przeszłości po cichu był już „proponowany” do reprezentacji w mediach oraz Pedę, sensacyjnie powołanego zawodnika SPAL (jedyny jak dotąd trzecioligowiec w historii kadry!). Pierwszy, wraz z „niemal debiutantem” Bartoszem Sliszem, nie potrafił przejąć kontroli w środku pola. Drugi to największy wygrany tego wątpliwej jakości meczu. Żółtodziób wypadł o wiele lepiej od nie wiadomo dlaczego znerwicowanych Kędziory i Kiwiora. Pod koniec pojawili się jeszcze Jakub Piotrowski i Filip Marchwiński, nie wyróżniwszy się niczym, poza żółtą kartką pierwszego. Probierz wprowadził zatem czterech debiutantów – o tyluż więcej niż Fernando Santos w ogóle.
Po trzecie – jakkolwiek to brzmi – był to mecz o „być albo nie być” w walce o bezpośredni awans do mistrzostw Europy. Potrzebowaliśmy zwycięstwa i korzystnego rozstrzygnięcia w drugim wczorajszym spotkaniu Albanii z Czechami. Polacy, w nędznym stylu (z nielicznymi przebłyskami), swoje zrobili, pokonując Farerów po golach Sebastiana Szymańskiego i Adama Buksy. Albańczycy zaś rozbili Czechów udowadniając, że to ich dobry czas.
W niedzielę mecz z Mołdawią, której będziemy rewanżować się za bezwstydne skompromitowanie nas w czerwcu. Jeśli wygramy, to… Ale o tym już w niedzielny, ważny dla Polski, wieczór.