Zdrowotne przypadki z dziećmi

Teraz opiszę trochę smutniejsze wydarzenia, które – niewiele brakowało – skończyłyby się tragicznie.

W Kijowie urodziło się nam dwoje dzieci. W dobrych warunkach, w prywatnej klinice. Pierwsza była córeczka, asystowałem nawet przy porodzie. Kilkanaście miesięcy później urodził się nasz synek. Tu przy porodzie nie mogłem być, gdyż mocno kasłałem i ogólnie byłem osłabiony. Jak się okazało, byłem chory na zapalenie oskrzeli. Syn urodził się zdrowy, po czterech czy pięciu dniach planowo miano wypisać małżonkę z dzieckiem do domu. Ja w tym czasie ze starszą córeczką byłem w domu, na szczęście uniknęła ona zarażenia się ode mnie. Wielokrotnie pytaliśmy lekarzy, czy jeżeli w domu jest osoba chora na zapalenie oskrzeli, czy celowe jest wypisywanie dziecka do domu, czy nie lepiej, by matka spędziła z nim jeszcze kilka dni w szpitalu. Zapewniano nas, że nie ma żadnego zagrożenia, że dziecko n i e m o ż e zarazić się od dorosłego zapaleniem oskrzeli w tak młodym wieku.

Tak więc małżonka z synkiem wrócili do domu w czwartej albo piątej dobie życia. Ja byłem jeszcze wówczas chory. Dzień albo dwa dni później zaczął kasłać również synek. Lekarz wezwany do domu przepisał jakieś lekarstwa, miało pomóc. Nie pomogło. Lekarz przyjechał jeszcze raz, przepisał co innego. Znów nie pomogło. W dwunastej dobie życia mały zaczął się wręcz dusić. Zadzwoniliśmy więc do kliniki, w której się urodził, powiedzieli, żeby z nim przyjechać. Pojechaliśmy więc, lekarze jak go zobaczyli, to się złapali za głowy i pytali kto wypuścił dziecko do domu w takim stanie, bo miał prócz zaawansowanego zapalenia oskrzeli w dodatku żółtaczkę fizjologiczną. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że ich koledzy z piętra wyżej. Więcej pytań w tym zakresie nie było. W każdym razie została nakazana natychmiastowa hospitalizacja na oddziale patologii noworodków. I cóż się okazuje – w trzymilionowym mieście, w którym działa co najmniej 5 sieci prywatnych szpitali i przychodni oraz niezliczona ilość pojedynczych instytucji świadczących usługi medyczne, nie ma żadnej, która przyjęłaby do hospitalizacji dziecko młodsze, niż czterotygodniowe. Podejrzewam, że wynika to ze względu na uniknięcie ewentualnej odpowiedzialności w razie śmierci takiego malucha, o co zapewne dość łatwo. Klinika, w której nasz maluszek się urodził również nie chciała go leczyć, tak więc pozostał nam oddział patologii noworodków w państwowym szpitalu. Przyjechała karetka, zabrała żonę z synkiem, ja wsiadłem w samochód i pojechałem do córki, która była pod opieką niani. Zdążyłem nakarmić córkę, położyć ją spać (myślę, że minęło od odjazdu karetki ze dwie godziny), dzwonię do żony, jak w szpitalu, a tu okazuje się, że jak na razie nie dojechali do szpitala (7-8 kilometrów) bo… są korki. Była zima, trochę śniegu, tak więc połowa jezdni poblokowana, w dodatku w kraju zwanym Ukrainą nie wytworzyła się jeszcze tradycja przepuszczania karetki pogotowia jadącej na sygnale. Milicję – przepuszczą. Urzędnika jadącego na kogucie, z reguły w obstawie 2-3 samochodów tak. Ale karetkę? Po co?

Jak już dojechała, to zadzwoniła. Za oknem minus 20, w pokoju trochę cieplej, ale niewiele, bo w oknie takie szpary (XXI wiek, centrum stolicy kraju aspirującego do paru międzynarodowych organizacji), że firanka fruwa. W pokoju jeszcze jedna kobieta z podobnym przypadkiem – zapalenie oskrzeli i żółtaczka. Mija godzina, dwie, nic. Żadnego lekarza, goła prycza (bez prześcieradła czy choćby jakiegoś okrycia dla dziecka). Okazało się, że szpital zapewnia… miejsce do leżenia i raz na dobę wizytę lekarza. Bo to, że zapewnia również jedzenie, byłoby niczym nieuzasadnionym nazwaniem tego, co tam podają, jedzeniem. Bo podają matkom karmiącym kapustę (!!!) w ilości takiej, że zmieściłoby się w zamkniętej dłoni i mniej więcej łyżkę stołową kaszy gryczanej. I tak trzy razy dziennie. Obowiązkiem pacjenta jest natomiast przyniesienie: pościeli, środków higieny osobistej, talerzy, sztućców, jedzenia dla siebie i dziecka, lekarstw, wenflonów, igieł, strzykawek, rękawiczek i masek jednorazowych dla personelu, zestawu do kroplówek itd. Jeszcze tego samego dnia pojechałem i zawiozłem rzeczy niezbędne, dostałem od pielęgniarki listę rzeczy, które trzeba kupić w aptece, poszedłem do apteki, wróciłem obładowany zakupami, dostałem drugą listę. Znów trzeba było zastosować argument siły, by raczył pojawić się jakiś lekarz – zastępca ambasadora zadzwonił do jakiegoś grzdyla w tamtejszym „ministerstwie zdrowia”, ten znów gdzieś i tak dalej, aż pojawił się lekarz, znalazł się koc do uszczelnienia okna i jako-taka opieka, czyli wizyta lekarza co parę godzin i podawanie kroplówki (dostarczonej przez nas) dziecku, a nawet pojedyncza sala.

Na całym „oddziale” (kilkanaście podobnych „izb”) była jedna mikrofalówka i jeden czajnik elektryczny, oczywiście dar od wdzięcznego pacjenta. Na szczęście synka udało się odratować i po mniej więcej tygodniu wrócił do domu. Myślę jednak że to, że żyje zawdzięcza raczej sile swojego organizmu niż „opiece” ukraińskich „lekarzy”.

Mieliśmy jeszcze jedną przygodę z ukraińskimi szpitalami państwowymi. W roku 2013 latem pojechaliśmy na Krym – tuż przed aneksją. Zwiedzaliśmy dużo, zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach. Dzieci miały wówczas 2,5 i 1,5 roku. No i gdzieś musiały nabawić się jakiejś bakterii, bo pewnego dnia dostały silnej biegunki połączonej z wymiotami. Gdy objawy te nie ustawały, postanowiliśmy zwrócić się po pomoc lekarską. Byliśmy akurat w Symferopolu, tak więc podjechaliśmy do jakiejś prywatnej kliniki. Była godzina 18-ta, na drzwiach napisane, że do 20-ej, ale okazało się, że… lekarze przyjmują tylko do 18-ej. I nikt nas już nie przyjmie. Dzieci chwilowo poczuły się lepiej, ruszyliśmy więc dalej, aż dojechaliśmy do oddalonej o jakieś 50 km Ałuszty. Tam z dziećmi zrobiło się znów gorzej, okazało się, że klinika prywatna jest już zamknięta, bo jest po sezonie (był wrzesień), trafiliśmy więc do szpitala państwowego.

Historia podobna – trzeba było przynieść ze sobą wszystko. Tam mieli nawet pewne ułatwienie dla pacjentów, ponieważ mieli gotowe druczki, które wydawali rodzinie pacjenta, z zestawem, który należy przynieść z apteki. W końcu zapytałem, czy lekarza też ze sobą przynieść, bo nie możemy się doczekać wizyty. Aha, i wszystkich – żonę i dwoje dzieci chcieli umieścić na jednym łóżku, bo „jedna matka – jedno dziecko”. Tym razem przynajmniej nie było zimno, bo wrzesień. Znów schemat ten sam – telefon do kolegi, który był konsulem we wkrótce potem zlikwidowanym konsulacie w Sewastopolu, ten do jakiegoś grzdyla, grzdyl do dyrektora szpitala itd., aż znalazło się drugie łóżko i lekarz. Od tamtej pory jakoś się rodziną zajęli, po dwóch dniach i dwóch nocach dzieciom poprawiło się na tyle, że mogły wyjść ze szpitala. Opieka oczywiście mogłaby być lepsza, gdybym stosował się do miejscowych zasad i podobnie jak kobita, która leżała na tej samej sali, wsuwał ostentacyjnie banknoty do kieszeni pielęgniarek, salowych itd.