Historyjka, którą teraz opiszę, jest dla mnie kwintesencją ukraińskości. Jak mnie ktoś prosi, bym opowiedział coś o Ukrainie, to opowiadam właśnie tę historię.

Pozostańmy zatem przy J. Jest to mój dobry kumpel, człowiek uczciwy na wskroś, nawet przesadnie. Jest jednym z dwóch, może trzech ludzi jakich poznałem, którzy nigdy nie kupili pirackiej płyty, nie ściągnęli filmu z internetu nie płacąc za to, nie obejrzeli filmu na youtube itd. W dużej mierze jest to na pewno podyktowane wrodzoną uczciwością, w pewnej mierze też tym, gdzie pracuje. Można zatem zrozumieć jego wzburzenie, kiedy będąc u nas w domu odkrył, że na laptopie mojej żony, pochodzącym jeszcze z panieńskich czasów, zainstalowana jest piracka kopia systemu operacyjnego. Odsądzał nas oboje od czci i wiary. Mało tego, chciał wyrzucać pirackie płyty z plikami mp3 i kasować te, które są na twardym dysku. Na szczęście udało się go powstrzymać. „Nie stać was na system operacyjny? Ja wam sprezentuję, jak was nie stać” – krzyczał.

Słowa dotrzymał. Przy jakiejś okazji – nie pamiętam już, czy były to urodziny moje, czy żony, być może jeszcze coś innego – podarował nam jakąś bogatą wersję systemu operacyjnego, produkowanego przez firmę, w której pracował. Jak zaznaczył, kupił ją w swoim firmowym sklepie. Kupił, bo wobec pracodawcy chce być uczciwy, jak wobec wszystkich. Podziękowaliśmy, obiecaliśmy, że na pewno zainstalujemy. Płyta z systemem wylądowała w szufladzie.

Minął jakiś czas. Stary, panieński laptop zakończył swój żywot na skutek wylania przez niego herbaty przez naszego synka. Trzeba było kupić nowy. Przypomnieliśmy sobie, że mamy przecież super hiper wersję systemu operacyjnego, kupiliśmy więc „goły” komputer, bez systemu. Zaczęliśmy instalować system i od razu pojawił się komunikat głoszący: „This copy of (nazwa produktu) is not genuine”. Myśleliśmy, że to jakiś błąd, ale komunikat wyświetlał się cały czas (do dziś się wyświetla, jeszcze na nim pracujemy). Zadzwoniliśmy do J. Najpierw pomyślał, że sobie żartujemy. Potem powiedział, byśmy podali numer seryjny z pudełka, z płyty itd. Nawet przyjechał do nas żeby sprawdzić, czy go nie wpuszczamy w maliny. Zadzwonił czy też napisał do centrali w USA, po czym grobowym głosem oznajmił, że płyta faktycznie jest podróbką. Czyli – w siedzibie informatycznego giganta, w którym pracuje dyrektor generalny na Ukrainę, jego zastępca, oraz kilkunastu menadżerów i trochę drobniejszego personelu (sekretarki etc.), gdzie wszyscy zarabiają ogromne pieniądze (menadżerowie po kilkanaście tys. USD miesięcznie) w firmowym sklepiku zastępcy dyrektora wciśnięto kopię systemu, która miała iść zapewne na słynną giełdę elektroniczną na Petriwce. Tyle, że za cenę legalnego produktu. Moim zdaniem więcej to mówi o ukraińskiej mentalności i systemie wartości, niż tony analiz socjologicznych, politycznych, gospodarczych itd.

A propos Petriwki, to funkcjonuje ona do dziś. Z kilkudniowym wyprzedzeniem pojawiają się pirackie kopie gier, które dopiero później ukazują się na świecie jako oryginalne. Jeden z wiodących gigantów informatycznych na świecie miał kiedyś trzy fabryki gier, gdy gry tłoczyło się jeszcze na płytach. Jedną na Ukrainie, drugą w Meksyku, trzecią gdzieś w Azji. Dwie pierwsze zamknął, bo gry pojawiały się w sprzedaży przed oficjalnym debiutem.

Potyczki sklepowo-matematyczne

Nie twierdzę, że przykłady, które zaraz przytoczę są regułą, jednak kilka razy mi się zdarzały, przytrafiały się też moim znajomym, warto więc kilka z nich odnotować. Myślę, że u nas tacy ludzie też się zdarzają, jednak nie pracują wówczas całe życie w handlu.
Gdy mieszkałem w Kijowie, ważnym elementem wizualnym miasta, które bardzo sobie ceniłem, były całodobowe budki z asortymentem spożywczym, raczej dość wąskim. Nie wiem, czy jeszcze istnieją. Królowało oczywiście piwo. Często zdarzało mi się zaopatrywać w takich przybytkach. Z sentymentem wspominam jedną taką budkę w samym centrum miasta, sto, może sto pięćdziesiąt metrów od naszej ambasady. Budka czynna całą dobę, cały rok, za budką skwerek, na skwerku stoliki z parasolkami. Nazywaliśmy to miejsce „Cafe Parasol”. Miejsce zacienione, mimo bliskości ulicy dyskretne. A przy tym tanie, bo ceny wszak sklepowe. Pewnego razu podchodzę do okienka, chcąc kupić trzy piwa po 5 hrywien i 15 kopiejek. Podaję odliczone 15,45 i mówię:

– Trzy Obołonie Aksamitowe poproszę.

Pani (na oko z 50 lat, więc mogła mieć równie dobrze 40 albo 60) dziubie w kalkulator, patrzy na mnie podejrzliwie i mówi:

– Skąd pan wiedział jaka będzie suma?

– Policzyłem.

– Tak szybko? Jak to?

– W szkole nauczyli.

– Niemożliwe, żeby tak szybko liczyć. Ja też do szkoły chodziłam…

– Może za krótko, poproszę to piwo, bo mi się spieszy. Poza tym dziwię się, tyle lat Pani pracuje jako sprzedawca i nie umie tego obliczyć bez kalkulatora.

– To jest naprawdę podejrzane!

– Do widzenia.

Inny przykład. Kolega kupował bilety na jakiś koncert. Poszedł do biura organizacyjnego (bo to był koncert jakiejś gwiazdy typu Elton John). Bilety były po 900 hrywien.

– Dzień dobry, poproszę 3 bilety.

– Proszę bardzo, płaci pan 2800 hrywien.

– Nie proszę pani, 3 x 900 to nie jest 2800. Proszę policzyć jeszcze raz.

(Paniusia stuka w kalkulator).
– 2600 poproszę.

– Mógłbym przystać na tę propozycję, ale nie chcę, żeby miała pani manko w kasie. Niech pani pokaże ten kalkulator, pokażę pani, jak to się robi.

Po czym pokazał działanie kalkulatora, objaśniając: „wciska pani 9, 0, 0, krzyżyk, 3 i te dwie kreseczki…”

Ukraińcy mają co do zasady lekceważący stosunek do monet. Owszem, w latach gdy tam mieszkałem, największa moneta (1 hrywna)nie przedstawiała dużej wartości i była rzadko spotykana. Częstsze były monety drobniejsze. Niby niewiele warte, ale jeżeli chleb kosztował 3 hrywny, a piwo 5, to za kilka monet można już coś kupić. Wiele razy widziałem, że ludzie nie brali reszty wydawanej w sklepie monetami. Jak moneta spadnie im na ziemię, nie podnoszą. U nas jak znajdzie się monetę na ulicy czy gdzie indziej i się ją podniesie, to się mówi, że na szczęście. Tam, jak mi ktoś objaśnił, jest odwrotnie – podnosząc z ziemi zgubioną przez kogoś monetę podnosi się również jego nieszczęścia.

Cóż, co kraj to obyczaj. Niechęć jest taka, że sprzedawczynie, mimo że zazwyczaj nie mają drobnych, by wydać resztę, patrzą krzywo na płacącego monetami. Kiedyś kupowałem w westybulu stacji w centrum miasta (tej przy operze) żeton do metra, który kosztował 1,75 hrywny. Podałem więc pani w okienku stosowną kwotę w monetach, wśród których największą była pięciokopiejkówka. A baba jak nie wrzaśnie:

– Co mi tu pan daje! Co to jest! Kto to będzie liczył!

– Proszę pani, to są monety, legalny środek płatniczy na Ukrainie. Poproszę jeden żeton.

– Co za chłam mi tu wciska! Kto to policzy!

Zgarnąłem więc z powrotem monety do kieszeni, wyjąłem banknot o nominale 500 hrywien, największy w obiegu i najmilej jak potrafiłem powiedziałem:

– Poproszę wobec tego jeden żeton. Teraz będzie pani zapewne łatwiej.

Ileż było sapania, ileż psioczenia, ileż liczenia na kalkulatorze… Dobrych kilka minut tam spędziłem. Potem żetony kupowałem już w automatach. Takich, które przyjmowały monety, ale tylko od 50 kopiejek wzwyż…