Krajobraz dawnego Radzynia nie byłby pełny, gdyby nie wspomnieć o „dziadach”.

Wciąż stykaliśmy się z nimi, więc w naszym życiu zajmowali jakąś pozycję. Przychodzili w każdy piątek, modlili na swój sposób i po „Bóg zapłać” odchodzili. Byli tacy okresowi, co los ich doświadczył, bieda wygoniła. Ale byli tacy prawie „zawodowi” z dziadowskich rodzin. Byli już stali, tutejsi, a czasem przyjezdni.Na przykład raz taka młoda jeszcze kobieta woziła na wózku starego – bez nóg i wstępowała do domów po jałmużnę. Jak mój ojciec ją zapytał, po co jej taki stary i kaleka, to powiedziała na to, że „lepiej u starego pod brodą niż u młodego pod kijem”.

Jak byłam jeszcze mała, poszłam z ojcem na Świętą Annę na cmentarz, na odpust. A tam dopiero widowisko! Po obu stronach alei obnażane najstraszniejsze kalectwa, jakieś okropności i te głośne żałosne wołania! Ogarnął mnie strach i lęk, byłam w szoku. W końcu zakryłam ręką oczy i trzymając się ojca doszłam z nim do naszego rodzinnego grobu, gdzie było spokojnie. I tak potem wracałam. Nigdy nie mogłam się zahartować się na taki widok, nawet w późniejszych latach.

Ci stali, co przychodzili w piątki, nie budzili odrazy. Była taka jedna, co ją nazywali „ta w fartuchach”. Była gdzieś z łukowskiego, gdzie kobiety wiejskie tak się nosiły. Jeden fartuch u pasa, a drugi na ramionach. Takie samodziałowe w kolorowe paski.

Jedna babina była z kolonii spod Sitna. Raz się jakaś zatrzymała i zaczęła się chwalić mojej mamie, że jej sąsiadka, jakaś Rzepkowa, jeszcze ją swata. Ma dla niej dwóch kandydatów, jeden się nazywa Piasecki, a drugi Cmentarski. Moi rodzice zrozumieli te brzydkie żarty jej sąsiadki, ale  nie tłumaczyli tych intencji, by jej nie robić przykrości.

Między tymi babkami była jedna, też jeszcze niestara, mała, na krótkich krzywych nóżkach, zawsze przymilnie uśmiechnięta – Stefcia. Na mej ulicy miała takie protektorki, dobre panie, które ją częstowały i wysłuchiwały jej zwierzeń lub skarg – pani Fręchowiczowa, pani Sikorska, pani Radzikowska, nasza sąsiadka. Otóż raz było tak, że kiedy weszła do nas w piątek i jeszcze nie zdążyła odejść, jak wszedł jakiś nowy dziad. Też nie taki stary, wysoki, postawny, z brodą i zaczął się jakoś tak wzniośle modlić i nas błogosławić, niczym patriarcha. A mój ojciec lubił pożartować. Spojrzał na nich obojętnie i powiedział, że bardzo by do siebie pasowali. Że powinni się pobrać. Wtedy ten „nowy” popatrzył na nią, nachylił się, spojrzał w oczy i powiedział: „malutka, ale udalutka”. Razem wyszli i rzeczywiście się pobrali.

A ona miała jeszcze syna, który wyrósł na ładnego chłopca.I kiedyś zwierzała się pani Sikorskiej, że jej syn to już dziadem nie będzie. Jak podrósł, oddała go na naukę do pana Kasprowicza, cukiernika przy ulicy Ostrowieckiej. Ale z tym swoim mężem miała Stefcia, jak to w małżeństwie, kiedyś jakieś problemy i do niego pretensje. I raz tak opowiadała naszej sąsiadce – pani Radziszewskiej: „Siedzę ja sobie, u pani Fręchowiczowej na podłodze, jak jaka hrabina, i jem kapustę z grochem, a tu wchodzi mój stary. Jak go pani Fręchowiczowa nie zacznie za mnie besztać!”. Nie wiem dokładnie kiedy, ale ten jej mąż umarł. Wtedy przybłąkał się do niej jakiś biedak z Warszawy. Mówił ludziom, że był dorożkarzem, ale wszystko stracił. Ale za parę lat i ten umarł. Mówili ludzie, że urządziła za niego bogatą konsolację, na którą zaprosiła licznych sąsiadów z Koszar. A ten jej syn chyba nie był dla niej podporą. Poszedł gdzieś w Polskę i nigdy go sąsiedzi u niej nie widzieli. Na koniec była sama. Jakaś rodzina na Koszarach przyjęła ją d siebie i po śmierci pochowali.

Po wojnie dziadów ubywało, aż zupełnie nie było. PRL miała sobie za zadanie i honor zlikwidowanie żebractwa. Potem aż było jakoś dziwnie, jak na cmentarzu na Annę lub Zaduszki nie było komu ofiarować datku za swoich bliskich zmarłych, według starego zwyczaju.

W tych czasach, przed wojną, pojawiał się czasem w mieście taki „głupi Józio”. Był chyba po trzydziestce, ubrany normalnie, tylko zaniedbany i zachodził do ludzi. Był nie całkiem normalny, ale nie szkodliwy. Raczej taki dziwak: niektórych bawiło jego zachowanie. Był gdzieś od Łukowa. Opowiadał o sobie, że kocha się w jakiejś dziedziczce – Celinie. Nieraz miał czkawkę lub ją sobie jakoś specjalnie wywoływał, a wtedy mówił: „Celina mnie wspomina”. Żeby wyjść, ruszyć się z miejsca, musiał się „rozmachnąć”. Kilka razy się zawracał, zanim ruszył szybko, prawie biegiem. Moja mama czasem go nakarmiła.

Wtedy były otwarte drzwi, na dzień nikt nie zamykał. To i różne typy zachodziły bez trudności i było urozmaicenie. Teraz każdy dom jak forteca! A mieszkania w blokach z wizjerem i na dwa zamki. Ludzie się od siebie oddalają. Kiedyś było weselej

Wspomnienia na podstawie cyklu „Radzyń mojej młodości”,

„Grot” 2006, nr 12