Pierwsza informacja, która dotarła do mnie o odbywającej się tej wiosny w Rijksmuseum w Amsterdamie wystawie Johannesa Vermeera nie zmobilizowała mnie do zainteresowania się biletami. Dopiero wiadomość, że wszystkie bilety, bagatela – 450 tysięcy, zostały wyprzedane podkręciła tkwiącą we mnie przekorę – jak to, tak po prostu, beze mnie? Muszę stanąć na głowie… – nie musiałam, muzeum udostępniło dodatkową pulę biletów.

Sprzedaż miała rozpocząć się 6. marca. Tego dnia podobno milion chętnych klikało (brzydkie słowo), padły serwery. Sprawdzałam dzień i noc, wreszcie 7. marca około 5. po południu informatycy w dalekim Amsterdamie uporali się z problemem. W tym momencie mogłam dokupić bilety każdego dnia, o każdej godzinie. Wybrałam pierwsze wejście między 9 a 9.15 rano. Wyliczyłam bowiem, że przy tej ilości sprzedanych biletów do muzeum wchodzić będzie 450+ osób na godzinę. Będzie tłok, a Holendrzy, najwyższa nacja świata, przesłonią swoimi postawnymi sylwetkami wszelkie widoki. Ale tłoku nie było. Wystawa zorganizowana była chyba w 7 olbrzymich salach, myślę, że niektóre mogły mieć po 200 metrów kwadratowych. Po 3, 4, raz chyba 5 obrazów w tym dyptyk w jednej sali. Rano razem z nami czekało na wejście około 50 osób, kiedy wychodziliśmy kolejki nie było, wchodziło się za biletami z marszu. Już zaczynałam podejrzewać, że to mit, trik marketingowy z tą ilością biletów czyli wielkim zainteresowaniem na całym świecie. Ale co by im z takiego mitu przyszło? Więc może jednak Holendrzy, którzy wiedzą, jak robić pieniądze, są geniuszami organizacyjnymi? Czy naprawdę trzeba być geniuszem? Czyż nie wystarczy podstawowa znajomość arytmetyki z niewielką domieszką znajomości geometrii, żeby obliczyć przepustowość?

Sama wystawa to 27 dzieł Johannesa Vermeera, czyli 73% wszystkich przypisywanych mu malowideł. Zastanawiałam się czy taka monoautorska wystawa nie znudzi. Niewielka, nie miała szansy, choć gdyby była większą to może. Tematy w pewnym sensie powtarzały się. Dziewczyna spoglądająca na obserwatora raz z listem w ręku, za drugim razem z instrumentem muzycznym, albo w czerwonym kapeluszu… Te obrazy nie ujęły mnie. Zawsze uważałam, że te twarze mają w sobie coś syntetycznego. Okazuje się, że Vermeer nie portretował modeli, lecz malował z pamięci. Na wielu obrazach powtarzało się tło, ale to mi nie przeszkadzało. Często postacie usytuowane były w tym samym pomieszczeniu, tylko raz na ścianie naprzeciw widza namalowany był obraz w obrazie, innym razem kotara, a to znów pusta ściana, a okno po lewej raz było z witrażem, tym bądź innym, raz bez. Zafascynowały mnie natomiast te dzieła, na których kobiety czymś się zajmują: pisząca list, wyrabiająca ciasto (mleczarka), najbardziej koronczarka (spójrz powyżej).

Czy opłacił się trud wyjazdu na wystawę? Tak, bo to i malarz niepospolity, operujący w mistrzowski sposób świetlistością (w moim mniemaniu coś innego niż światło), ujęciem momentu. I dzieła ściągnięte z całego świata od Nowego Jorku po Tokio. A w drodze na wystawę wiosna, wiosna, wszędobylska wiosna. Lasy, ogrody, podwórka, rowy przy szosie, trawniki amsterdamskie pełne żonkili, narcyzów i tulipanów; rozkwitłe magnolie; przepych – wiosna w wydaniu człowieka. Kiedy wróciłam przywitał mnie las pełen zawilców i fiołków – skromność doskonała w wydaniu samej wiosny.

Jakieś wrażenia tej wiosny?

Izabella