Z Tomaszem Grudzińskim, członkiem Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” Inspektorat Radzyń, wnukiem Jana Grudzińskiego „Płomienia” rozmawiają Grzegorz Karpiński i Jakub Hapka.

J. H. : Chciałbym zapytać Cię o pierwsze rodzinne relacje, pamięć o „Płomieniu”?

Gdy miałem 10- 15 lat, w sumie nic się nie mówiło. Pytałem się kilka razy babci, ona zawsze mówiła: „Oj, chyba gdzieś tam zginął na wojnie”. Bała się mówić

G.K. : Być może rozmawiali, tylko nie przy Tobie

Ojciec chyba też się bał, nie chciał dużo mówić. Wynika to z jego doświadczeń – w dzieciństwie miał zawsze pod górkę, parę razy miał już nie chodzić do szkoły, mówili o nim „syn bandyty”.

G. K.: Epizod z nauczycielką, która miała własne porachunki i załatwiała to w perspektywie relacji z synem. Jej rodzina miała nie po drodze z „Płomieniem” i z racji tego piętnowała „syna bandyty”

W ’90 roku poszedłem do wojska, babcia wtedy zmarła. Wtedy może byłaby skłonna powiedzieć więcej.

G. K.: Twoja babcia na pewno spotykała się z ludźmi, którzy mieli inne doświadczenia. Do lat 70-tych lepiej było się nie przyznawać do tego typu kwestii. W Jabłoniu i Milanowie próbowano wtedy uczcić pamięć żołnierzy I Rejonu,  tablicę byli żołnierze od „Wiarusa” zrobili tablicę, była zrzutka, chcieli ją umieścić. Było w niej odniesienie do tych, którzy zginęli w czasach hitleryzmu, pod okupacją niemiecką.

To też się nie spodobało. Później, w dokumentach, jest informacja, że SB skutecznie stamtąd tą tablicę wywiozło. Badali jeszcze nastroje, miejscowy szef partii i dyrektor szkoły pisali raporty, że ludzie jednak wykazali się lojalnością. Zapewniali o panującym nastroju, że „to są bandyci i nie będziemy ich czcić”. Po doświadczeniach z lat 40,50-tych ludzie wygaszali tą pamięć – przynajmniej w relacjach z innymi. 

Zaczęło się od mojej najmłodszej siostry, Emilii. Jej mąż jest historykiem, wspominali coś o partyzantach.

Ogólnie wcześniej wiedziałem, że dziadek był w partyzantce. Był jakimś dowódcą drużyny…Myślałem, że to było tak – 5 żołnierzy sobie chodziło. Nie uczyli nas tego w podstawówce i  szkole średniej. Zawsze myślałem, że walczyli z Niemcami.

J. H.: Bo z kim?

Rosjanie to byli przyjaciele, Tylko tyle wiedziałem. Później jak Emila trochę ten temat ruszyła, pomyślałem: „podjadę do Kąkolewnicy, może kogoś starszego znajdę”. Mieszkaliśmy jeszcze w Brzozowicy, dojeżdżaliśmy tamtędy do pracy.

Pamiętam stał taki starszy pan – ale myślę; „on to pewnie za młody, nie pamięta”. Widziałem go często w sklepie. Raz go zaczepiłem. Okazało się, że był z 1918 r. Siadał na ciągnik i obrabiał jeszcze pole.

G. K.: W tym okresie prawie 30-latek

Od niego się zaczęło, dał mi kilka nazwisk. Później załatwiłem numer do Szczecina. Zacząłem dzięki temu człowiekowi.

Pytam się, kto mógłby dziadka znać. A on mówi: „Z tego rejonu, kto pamięta te czasy, to wszyscy go znają”. Byli tacy co gorzej o nim myśleli, ale byli tacy, co bardzo dobrze o nim mówili.

G. K.: Z tym odium też musiałeś się mierzyć w którymś momencie. Były takie osoby, które ci na przykład odmawiały albo reagowały bardzo negatywnie na Twoje pytania. Te wszystkie sprawy, wynikające z czarnej narracji, propagandy

Jedna kobieta zaczęła płakać, gdy rozpocząłem z nią rozmowę. Mówi, że znała. Po jakimś czasie doszliśmy do tego, że jej tata miał nieprzyjemności z moim dziadkiem.

Jej ojcu zginął zegarek. On ukrywał się, dopóki „Płomień” nie przyszedł i powiedział, że nie musi się ukrywać. W dalszej rozmowie okazało się, że on powiedział, że to partyzanci ukradli. I zaczął się ukrywać, myśląc, że „Płomień” coś mu zrobi.

Wyszło na to, że to nie partyzanci.

G. K.: Było kilka takich miejscowości, gdzie kumulował się typowy bandytyzm. Od wejścia Niemców prawo nie działa. Wyobrażenie tego niemieckiego ładu i porządku, terroru kumulowało się w miejscach, gdzie Niemcy przebywali na stałe ewentualnie gdzie pacyfikowali nastroje społeczne.W sytuacji, gdy funkcjonowała administracja niemiecka – w Radzyniu, Międzyrzecu czy w tzw. Ligenschaftach – czyli miejscach, jak np. w Turowie, które były dawnymi majątkami, gdzie utworzono coś na kształt niemieckich PGR-ów. Było ich kilka w samym powiecie radzyńskim to tam były jeszcze dodatkowo oddziały osłonowe, jacyś Niemcy na urlopach, żandarmeria wojskowa – różnego rodzaju formacje związane z Volksdeutschami (jak Dykow). Problem polegał na tym, że na wsiach faktycznie tej administracji, aparatu zaprowadzającego spokój nie było. Powołano polską Policję Granatową do służby, pod rygorem tego, że jeśli nie stawią się w październiku ’39 to poniosą konsekwencje, razem z rodzinami. Po prostu musieli – nie było wyboru. Natomiast policja tez miała ograniczone możliwości. Byli na potrzeby niemieckiej administracji.

Z drugiej strony, Niemcy nie specjalnie zajmowali się sprawami kryminalnymi.Dlatego otwiera się taka przestrzeń, żeby załatwiać swoje sprawy np. poprzez zwykły bandytyzm. To trwa w zasadzie przez cały okres okupacji. Wystarczy pojechać do wioski dalej, ukraść konia, sterroryzować kogoś bronią.

Tam, gdzie cię nie znają.

G.. K.: Konia sprzedasz, nawet jakby cię ewentualnie ktoś skazał wiadomo, że Niemcy za bardzo się tym nie zainteresują, bo ich taka działalność nie interesowała. Pojawiają się formuły samoobrony. Jak popatrzymy na działalność „Płomienia” – w dokumentach UB pojawia się luty ’43 r., gdzie miał funkcjonować w ramach AK. Natomiast wszystko wskazuje, że już wtedy był w miarę uznanym – przynajmniej w swoim regionie – dowódcą albo liderem grupy osób, tworzących naturalną konspirację – zanim została ona sformalizowana. Chodziło o to, żeby zabezpieczyć się przed bandytyzmem, przed Niemcami, stworzyć system samoobrony, a jednocześnie takiej dyscypliny wśród społeczeństwa. Później przyjmują zwierzchność tych organizacji.

Przeciwko „Płomieniowi” nigdy nie toczyło się żadne postępowanie dyscyplinarne, ewentualnie nie postawiono mu zarzutu jakiegokolwiek przekroczenia uprawnień. Pojawia się tylko w jednym donosie jakiegoś żołnierza. Po jakiejś akcji domagał się zadośćuczynienia, pieniędzy i rzekomo wtedy, miał uderzyć go „Płomień”. „Uderzony” myślał, że te pieniądze idą do podziału.

Działał w kwatermistrzostwie. Są dokumenty, które świetnie wskazują, jak rzetelnie wszystko było rozliczane. Z czego pozyskiwano pieniądze. Nawet kwestia pędzenia bimbru była w to wkomponowywana. To też przynosiło konkretne zyski, a jednocześnie nie generowało żadnego zagrożenia. Trzeba było sobie jakoś radzić, wesprzeć rodziny aresztowanych czy zabitych żołnierzy. Szło na to 40-60% miesięcznych pozyskanych i rozliczonych środków.

Pomagali rannym. Dziadek nosił komuś pieniądze, bo w rodzinie miał rannego.

G.K.: Wtedy jeszcze nikt nie przerzucał dolarów do Polski, obwód radzyński był specyficzny – leżał trochę na peryferiach.

„Płomień” pisał raporty, zachowały się dzięki temu, że jeden z oficerów sztabu poszedł na współpracę. Nie poszły do archiwum AK-owskiego, tylko przekazywał to dalej, lądowało to w aktach ubeckich.

Całe archiwum najprawdopodobniej zostało zniszczone przez kwatermistrza na rozkaz dowódcy obwodu w sytuacji, gdy już zaczęły się „wsypy”. Zwłaszcza po ’47 r., po akcji ujawnieniowej. Ubecy bardzo mocno tego szukali, min. drugiego, zakopanego magazynu broni.

Mówił mi jeden człowiek, obecny w Rzeczycy – w tym domu, w którym z nim rozmawiałem, w tym pokoju przyszedł „Płomień” ze swoim pisarzem na Drelów, Brzezińskim (Wojtalewiczem). Wzięli maszynę do pisania i dokumenty spod podłogi.

J. H.: Poznajesz kolejnych świadków, rówieśników naszego bohatera. Czego się dowiadujesz?

W Drelowie większość znała dziadka. Ale nikt stamtąd nie znał nikogo z Kąkolewnicy, z wyjątkiem „Płomienia”.

G. K. : Obowiązywał system trójkowy – jedna osoba zna kontakt do kogoś, kto stoi wyżej, Aresztowanie kogoś…

J. H.: …nie pociąga za sobą efektu domina.

Jeżeli tamten nie sypnie, koło się zamyka.

G.K: To nie jest tak, że nie sypnie, wszystko było kwestią czasu. Nie można w ogóle rozliczać tych, którzy zaczęli mówić. Bronisław Sawczuk („Wiarus”) „wysypał się” niesamowicie, później do końca życia tego żałował. Jego późniejsza działalność skupi się na uczczeniu żołnierzy.

Z drugiej strony mamy Kurendę, który nie tylko się wysypał, ale poszedł na taką współpracę, że inicjował działania, wymierzone w swoich byłych podkomendnych, albo np. w swojego dowódcę, Witkowskiego. W dokumentach widać, jak  perfidia jest w działaniach tego człowieka. Był w szkole wojskowej, nie podlegał bezpośrednio śledztwu jakiegoś PUBP – co samo w sobie było trudne – ale podlegał już bezpośrednio Informacji Wojskowej – tam były najbrutalniejsze przesłuchania.

J. H.: Intensywność i skala działania „Płomienia” była duża…

Po roku byłem zdziwiony, jak można było to wszystko ogarnąć. Dużo było takich opowieści, że był gdzieś w nocy, np. w Drelowie. Przyjechał rowerem, pytam się:

– Czy sam?

– Sam. Przyjechał do mojego brata, żeby zawołał komendanta posterunku. Rozmawiali.

W Kąkolewnicy też, był gdzieś tam w nocy. Przyjechał, był tam pół nocy, załatwiał. Z tego, co trochę opowiadał mi ojciec, również od babci wiem, że prawie nigdy nie było go w domu. Wszędzie był, ale nigdzie nie było czegoś takiego, że gdzieś mieszkał.

G. K.: Tu pojawia się wątek powiastki – sytuacji, gdy jako młody chłopak mógł zostać wciągnięty na listę wywózki na roboty. W realiach ówczesnego powiatu, masa ludzi próbuje się ukrywać. Nie idą od razu do lasu, trzeba zmieniać miejsca, nie pojawiać się tam, gdzie mogą cię złapać.

Wiadomo, że ściganie Niemców uchylających się od wywózki nie było takie, jak w przypadku działalności politycznej czy konspiracyjnej. W miarę można było  przebywać w kilku zaprzyjaźnionych miejscach – nie groziło to jakimiś wielkimi konsekwencjami, ale nie na stałe w  domu, miejscu zamieszkania.

Już wtedy mógł się zaangażować w konspirację, na długo przed ’43 r.

Wiem, że z Berezy były wywózki w ’42. Już wtedy się ukrywał.

G. K.: Mieszka już wtedy w Berezie. Ma już wtedy syna, Waldemara, założył rodzinę.

Miał też syna, Jana który zmarł po kilku tygodniach lub miesiącach.  Ślub dziadka i babci był w środę,  8 maja 1940 r.  w Międzyrzecu. Babcia była z 3 kwietnia ’18 r.

G.K.: „Płomień” rodzi się w  grudniu ’14 r. Trwa wojna, mają miejsce pierwsze przemieszczenia. Zaraz przychodzi ’15 – ucieczka stąd Rosjan. Jego życiorys od początku wygląda bardzo tragicznie. To człowiek, który przeżył formalnie dwie wojny światowe, wojnę z bolszewikami, a później jeszcze prowadził swoją wojnę z komunistami. 

Zaraz na początku II WŚ , na froncie – w obronie Twierdzy Brzeskiej ginie jego brat, Władysław. Był prawdopodobnie rok lub 2 lata starszy.

G.K.: Brześć był główną drogą na Wschód. 2000 Polaków broniło tej twierdzy, był tam ważny węzeł kolejowy. Połowa tam zginęła. Władysław walczył w ramach tej samej jednostki, w której wcześniej służył Jan. Poszedł do 6. Batalionu saperów, części 9. Dywizji Piechoty.

Mam dokument z IPN-u, dziadek Jan był w służbie zasadniczej, w Brześciu (do ’37 r.). Był w tej jednostce do 18 października ’39 r.

G. K.: To późniejsze akta SB. Jest tam odręczny dopisek, w trakcie przesłuchania

Rozmawiałem z kolegą – jego ojciec ( z ’13 r.) był wraz z dziadkiem w jednej jednostce. Byli razem na froncie. Zaczął mi opowiadać o akcji między Berezą a Rzeczycą. Gonili złodziei, a na „postój” przyszli do jego ojca.

J. H.: Tragiczną genezę ma pseudonim…

Myśleliśmy,że wziął się  z tragicznej  historii  spalenia  siostry, Józefy. Przystępując do partyzantki, większość  miała już swój pseudonim.

G. K. : Najprawdopodobniej „Płomień” działał jeszcze w nie afiliowanym związku, gdzie zasady konspiracji trudno było utrzymać. Mechanizm organizowania się w grupie znanych osób, gdzie i tak wszyscy się znają, wprowadzanie na tym etapie pseudonimów byłoby co najmniej dziwne. Gdy popatrzymy na kształtowanie się AK na tym terenie – miała charakter dominujący. Wszystkie pomniejsze, nie afiliowane oddziały zafunkcjonowały spontanicznie – przyjmowały zwierzchność Armii Krajowej. Akcja scaleniowa przeszła bardzo szybko. Już jesienią ’42 większość się podporządkowała – Komenda Obrońców Polski, tych formacji było kilka. Bataliony Chłopskie chciały mieć swoją odrębność. 

„Płomień” nie pojawia się nagle.W dokumentach pojawia się, że już w ’43 jest w strukturach AK. Jakąś działalność musiał już prowadzić.

Prawdopodobnie w ’40 r., rozmawiałem z panem z Koszalina, dziadek był chrzestnym u jego kuzyna. Gdy byli w kościele w Międzyrzecu, dziadek miał już broń.

G.K.: Czyli miał powody do tego, żeby czegoś się obawiać. Broń mogli pozyskać w ’39, kiedy były totalne przepływy różnych jednostek, uchodźców. Po Kocku znaczna część ludzi  próbowała ponownie przebijać się na Wschód, większość kleberczyków formowała się w okolicach Kobrynia. W samej dywizji  Kobryń powołanych było mnóstwo radzyniaków. Jarmuł mówi nawet o „dywizji radzyniaków”, gdy tędy przechodziła, oni byli jak u siebie. 

Część tych, którzy przyszli pod Kock, chciała wrócić do domu. Nie wszyscy dostali się do niewoli i poszli do stalagu. Część próbowała wrócić na sowiecką stronę. Przemykając między dwiema strefami okupacyjnymi, nie mogli zrobić tego w mundurze. Chcieli wrócić do rodzin, gdzieś trzeba było ta broń zostawić, zakopać. Są opisy ks. Karwowskiego, który tą broń gromadził. Robili to też chłopi w okolicy. 

Człowiek, który 2 lata przed wojną skończył służbę wojskową, był saperem, walczy w ’39 r., nagle się okazuje, że wraca do domu, spokojnie, spełnił swój obowiązek. Nie – była perspektywa dalszej walki. 

Na chwilę był spokój. Po ślubie zamierzali zbudować tymczasowy dom ze starego spichlerza. Gdy dostał kartę powołaniową, żona była w ciąży. W ’43 urodziło się drugie dziecko.


G. K.: Administracyjnie mamy połączone dwa powiaty: radzyński i łukowski, rozbudowany według nowego podziału. Zdecydowana większość skumulowanych tu niemieckich jednostek znajduje się w Radzyniu albo nieodległym sąsiedztwie. Samo położenie powiatu nie daje żadnego zaplecza. Żeby zorganizować oddział partyzancki potrzebujesz bazy – duże kompleksy leśne, przynajmniej takie jak parczewskie, janowskie lasy. Ukształtowanie i obszar, w którym przyszło działać „Płomieniowi” – od północy jest linia kolejowa, na wschód. Wszystko bardzo mocno obsadzone. Mamy niemieckie jednostki żandarmerii, mamy ochronę kolei, 101. batalion policyjny (zmieniający numerację, przez długi czas miał swoją bazę w Radzyniu). Nie dało prowadzić się „dużej” działalności.

Pomysł był taki, że stanowimy samoobronę. Likwidacja kapusiów, infiltracja, sabotaż. Ale gdy Niemcy za jednego zamordowanego mordują 100 Polaków (pierwsze egzekucje odbyły się już w ’39 r.) Bardziej „czekamy, stoimy w gotowości, kiedy będzie  realna szansa na wyzwolenie” , kiedy zacznie się akcja „Burza”. W ’44 jest tego kulminacja. 

5 osób zginęło pod Witulinem. Byłem na cmentarzu w Kąkolewnicy, widnieją tam nazwiska: Garbacik, Zalewski…Zginęli przy lesie. Jakiś czas byli tam pochowani, dopiero później rodziny przywiozły ich tutaj. Prawdopodobnie chcieli zdobyć broń. Opowiadała mi to nauczycielka z Olszewnicy, która straciła tam brata. Przed akcją pochował wszystkie dokumenty w jakimś budynku, włożył je między bale. Nie wiedzieli, gdzie to schował, po jakimś czasie je znaleźli.

Uratowali także 12-20 osób z aresztu w Kąkolewnicy. Przepiłowali kratę, ale nie mogli wyciągnąć jednej kobiety – zginęła. Dziadek zastrzelił komendanta granatowej policji. Jego pas i dokumenty zaniósł do Zalewskich.

G. K.: Ludzie z policji w Kąkolewnicy w dużej mierze  działali pod presją. Bali się odpowiedzialności. Członkowie granatowej policji, którą Niemcy się wysługiwali, nie starali się. Jest też taki mit, że to była organizacja przestępcza. Ale w znacznej części byli to ludzie, którzy chcieli przeżyć. Robili, co im kazano. 

Duża część milicji nic złego nikomu nie robiła, byli normalni. Ale byli też tacy, którzy po ’44 czynili zło. Duda ze Szczecina opowiadał mi, że był taki czas w Kąkolewnicy, że był zlikwidowany posterunek. Nie było już niemieckiego, a jeszcze nie było rosyjskiego.Wtedy wszyscy, gdy mieli jakiś problem – ktoś coś ukradł – szli do „Płomienia”.

G. K.: Jego ówczesnym podstawowym zadaniem było niedopuszczenie do rozwoju bandytyzmu (okradania sąsiednich wsi). Przede wszystkim był znany z tego, że zwalczał złodziejstwo. Jednocześnie rozbudowywał sobie sieć kontaktów, „sprawdzał” ludzi. W ’44 r., gdy prowadzi kogoś na bojówkę, ma już ludzi sprawdzonych. Takich, na których może polegać. Mieli dużo czasu, by się rozpoznać, mieć do siebie zaufanie.

Problem pojawia się wtedy, gdy przychodzi ktoś z zewnątrz. „Płomień” nie ma do niego zaufania, trzymają „Krwawego Grzelaka” w Dziaduchach w  jakimś spichlerzu, żeby sprawdzić, czy nie jest podstawiony. Nie było tego problemu, gdy miałeś ludzi ze wsi, bliskich, znajomych. Konspiracja miała więc kolegialny, towarzyski charakter. Odgórnie zakazane były heroiczne, brawurowe czyny, które spotkałyby się z odwetem.

Po spaleniu Józefy mieli przygotowaną zasadzkę, ale musieli przepuścić Niemców, bo zginęłoby dużo więcej Polaków.

G. K.: Mariusz Bechta przekazał taką informację, że Józefa zginęła na początku ’43 r. Jeśli „Płomień” miał dopiero wchodzić do organizacji,  to na jakiej podstawie i dlaczego ścigało go gestapo? Co oni chcieli? Skąd mieli informacje, że chodzi dokładnie o niego? To było celowe działanie, wymierzone w konkretne osoby.

Sawickich i dziadka

G. K. : Wszystkich spokrewnionych albo związanych z „Płomieniem”. Już w ’43 musiał być bardzo rozpoznawalny w środowisku. Przez działalność, utrzymującą pozory polskiej administracji podziemnej. Formalnie nie dostał żadnego powołania, nie był policjantem, żandarmem. To była forma samoobrony.

 

‚Wilk nigdy nie będzie chodził w cyrku”