-Dzień dobry!
-Dzień dobry! Co potrzeba?
-Zegarek… …wyświetlacz nie świeci… chyba bateria…
-Proszę pokazać, zobaczę.

Nie wątpił. Starszy człowiek podniósł wzrok znad roboczego blatu. W jednym z oczodołów tkwiło szkło powiększające, nadające patrzącemu wygląd mitycznego Cyklopa, podczas gdy ścian zakładu zapełniały niezliczone, okrągłe, cykające oczy Polifema-zegary. Większe i mniejsze, „na chodzie” i „stojące” (czyli najdokładniejsze, bo dwa razy na dobę wskazujące właściwy czas), drewniane, drewnopodobne i plastikowe.

Jego zegarek również był plastikowy. Czarny pasek podtrzymywał lazurowy korpus z kwarcowym ekranem. Czasomierz zakupiony jakiś czas temu w megasklepie sportowym wraz z zakładaną na tułów opaską -detektorem tętna. Nowoczesność sprzed dekady. Prezent od dzieci na czterdzieste urodziny. Wodoodporny, a więc idealny do pływania (niezbyt lubił) i na spływy kajakowe (uwielbiał). Dzielnie odmierzający długie godziny, spędzane w wielokilometrowych kolejkach do przejść granicznych i na drogach Euroazji. Trzymany przez sentyment i pewnie trochę przez skąpstwo-pamięć o biednych czasach, jeszcze sprzed epoki firmy transportowej. A może z lęku? Nie zakupił-jak inni koledzy z branży-kompatybilnego z Androidem czy IOS-em smartwatch’a z obawy, że ultranowoczesna opaska niepostrzeżenie stanie się elektroniczną smyczą? Geolokalizatorem, pozwalającym odnaleźć jego i drogę do domu, gdy już straci orientację auto- i allopsychiczną? Z lęku przed sztuczną inteligencja z wprogramowaną odpowiedzią na trzy odwieczne pytania ludzkości*; przedmiotem mądrzejszym od podmiotu? Jakże cienka jest granica między przyjazną troską o bezpieczeństwo a czipowaniem seniorów!

Nie zadawała sobie takich pytań. Nie był filozofem, lecz absolwentem technikum samochodowego, dumnym posiadaczem prawa jazdy kategorii C+E. I wierzył w intuicję, która zawsze podsuwała właściwe rozwiązanie. Jak to o rzuceniu stałej, ale słabo płatnej posady w PeKaeS-sie, zainwestowaniu wszystkich własnych i żoninych oszczędności w firmę i wzięciu w leasing pierwszej ciężarówki. Dlatego teraz, z podszeptu tej samej intuicji tak uparcie dbał o ten tani, trącający myszką za to pięknie ubarwiony mechanizm. A może dlatego, że nerazzurro to kolory ukochanego Interu Mediolan? Regularnie wymieniał więc wyczerpane baterie i uszkodzony pasek. Choć nie było to sprawą łatwą-zakłady zegarmistrzowskie były tu w zaniku a po warszawach czy lublinach nie miał czasu jeździć Tutejsze można policzyć na palcach jednej ręki. Inny, nie tak znów odległy, omijał szerokim łukiem, od kiedy tamtejszy zegarmistrz nie poznał się na jego otrzymanym od żony na czterdziestkę, zakładanym od wielkiego święta Breitlingu. Gbur zza szyby nie podjął się naprawy precyzyjnego mechanizmu.

-Podróbka

-burknął, ledwo rzuciwszy okiem.

-Jeśli to jest podróbka, to pan jest podróbką zegarmistrza!

-chciał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Często gryzł się w język. Taka cecha. Zaleta, takt, zdolności dyplomatyczne. A może wada, konformizm, chowanie głowy w piasek, nie nazywanie rzeczy po imieniu? Scholzowanie., franciszkowanie. watersowanie. Łotersowanie…

Poza tym pod tamtym zakładem jest strefa płatnego parkowania , a pod tym akurat udało się znaleźć wolne miejsce postojowe a wiadomo, że „człowiek na starość chytrzeje”, jak powiedział kiedyś pewien starszy szofer i nie miał na myśli nabywania sprytu, lecz wzrastające z upływem lat skąpstwo.

Czarno-niebieski zegarek wylądował więc rękach starego mistrza. O którego mistrzostwie zaświadczał dyplom; nieco już wyblakły, wystawiony przez Cech Rzemiosł Różnych, wiszący na ścianie obok niezliczonych zegarów oraz spisu telefonów alarmowych:

999-Pogotowie Ratunkowe
998-Straż Pożarna
997-Milicja Obywatelska

-A któż to tak mocno zakręcił?!

-mistrz siłował się za pomocą krzyżykowego śrubokręcika nad czterema śrubkami, mocującymi tylną pokrywę zegarka. Śrubki solidnie przykręciła kilka lat temu, przy okazji poprzedniej wymiany baterii, siedząca za tym samym blatem, zażywna pani zegarmistrzyni. Teraz krzesło obok mężczyzny jest puste. Wiedział, co się stało. Miał pamięć do twarzy, nazwisk i nekrologów. Powiedzieć czy nie? Ugryzł się w język. To chyba jednak zaleta. W milczeniu usiadł na kanapie dla klientów, wyciągnął najnowszego IPhone-a i zaczął przeglądać wiadomości.

‘Za niespełna godzinę w Arkadach Kubickiego zacznie się wystąpienie prezydenta USA, Josepha Bidena Jr.”

Osiemdziesięcioletni „junior” -tak na oko równolatek siedzącego nieopodal mistrza-na zdjęciach wyglądał rześko, jakby kilkudziesięciogodzinna podróż lotniczo-kolejowa z Waszyngtonu do Warszawy via Kijów zupełnie go nie zmęczyła.

„Jak donoszą badacze z Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego picie dwóch do trzech filiżanek kawy dziennie może wydłużać życie i zmniejszać ryzyko chorób układu krążenia. Dotyczy to zarówno kawy mielonej, rozpuszczalnej, jak i bezkofeinowej”

„W odpowiedzi na działania białoruskiego reżimu podjęto decyzję o czasowym zamknięciu przejścia granicznego w Kużnicy Białostockiej”

Zmełł w ustach ciche przekleństwo, jednak dalsze scrollowanie zakłócił głos zza kontuaru:

-Teraz to już mało reperują zegarki. Czasem ktoś oddam mi do naprawy jakiś kupiony na targu staroci. Raz to nawet z Warszawy przysyłali. W zwykłej kopercie, w gazetę zawinięty. Bałem się otwierać, bo to wie pan-ludzie są różni. Trucizna, ładunki wybuchowe. Mówię do listonosza a on to: „To ja wyjdę na zewnątrz,  a pan rozpakuje”…

-Chwała wam dzielni pocztylioni! -pomyślał, po czym rozejrzał się dyskretnie w poszukiwaniu pakunku z tykającą zawartością. Choć do strachliwych nie należał. Niejedno w życiu widział, niejedno wiózł na pace. A nie tak dawno odbył wycieczkę do prywatnego muzeum oręża i techniki użytkowej w towarzystwie jego właściciela i kustosza w jednej osobie. Zawsze kręciły go stare rupiecie, poza tym szukał części do Junaka, którego w wolnych chwilach składał w swym podłukowskim garażu. Zbiory tłoczyły się na wolnym powietrzu i w metalowym kontenerze: amonity, neolityczny toporek, przedmioty osobiste księdza Brzóski, broń i amunicja. Pociski w równym rzędem pod ścianą blaszaka. Rozbrojone czy niewybuchy? Albo ta niedawna samotna wycieczka do krypt kościoła parafialnego tuż po tym, jak zakończyli w nich prace archeolodzy z UMK w Toruniu, na długo przed ich udostępnieniem zwiedzającym. Ciemno, kurz i ludzkie kości, ułożone równym rzędem pod ceglaną ścianą. Granica między ciekawością świata a ryzykanctwem jest cienka jak pasek klinowy i zmienna jak pogoda na Szkocji.

-Pije pan kawę? Bo ja tak.

-starszy człowiek tłumaczył się z pewnym zakłopotaniem ze swojej grzesznej przyjemności. Oczywiście, że pił, zwłaszcza gdy oczy kleiły się podczas wielogodzinnej jazdy. Mała czarna albo dwie pomagały na jakiś czas choć mózg nie tachograf; nie oszukasz. Nie żłopał za to litrami energetyków ani nie wciągał białych kresek, jak robili to na postojach młodsi koledzy. Najlepsze espresso ever pił na randomowej stacji benzynowej pod Neapolem, ze szklaneczką zimnej wody i z widokiem na Wezuwiusza. Ale już w Polsce kawa wychodziła mu lurowata lub jakaś taka przepalona, choć przygotowana z dobrych ziaren i w kultowej włoskiej kawiarce. Zgodnie z prawdą odpowiedział więc twierdząco na zadane pytanie. Po chwili pada kolejne:

– A nie wie pan, gdzie można dostać dobrej kawy?

„Dostać”: słyszał od starych szoferów i widział na starych filmach, że kiedyś kawę czy cytrusy „dostawało się” „spod lady” państwowego sklepu (jak rzucili) albo w PeWeKSie za dewizy. A teraz w każdym sklepie można „dostać” oczopląsu od nadmiaru i wyboru.

-Tak, jasne.

Albo w sieci. Sięgnął po telefon. Internet roi się od ekstrawagancji w rodzaju Kopi Luwak o ziarnach pozyskiwanych z odchodów cywety czy kawy z żołędzi, ale można też zamówić coś normalnego, ot choćby z lubelskiej palarni Coffee&Son’s, w której regularnie składał zamówienia. A może przywieźć starszemu panu parę kilo-pojutrze leci na Włochy? Zresztą po co szukać daleko-przypomniał sobie, że jakieś sto-góra dwieście metrów stąd jest najlepsza kawiarnia w mieście.

-A myśli pan, że odstąpiliby trochę?

-Pójdę, zobaczę I tak czekam.

-zaoferował, podnosząc się z kanapy. Na ladzie pojawił się banknot z wizerunkiem ostatniego koronowanego Piasta. Odsunął niebieski papierek:

-Rozliczymy się potem.

W „Kawowym Niebie” zamówił espresso.
– Z rzemieślniczej palarni, z Piaseczna. Fifty-Fifty -arabika i robusta; delikatna i jedwabista w smaku

-zapewniała młoda baristka. Rzeczywiście, kawa smakowała prawie tak, jak wtedy pod Neapolem. Poprosił o ćwierć kilo. Paragon powędrował do papierowej torebki, obok pachnącego pakietu. Po chwili postawił pakunek na ladzie. Czarno-niebieski zegarek też już „chodził”.

-Piętnaście złotych za baterię i wymianę. A za kawę, ile?

-Trzydzieści złotych. Reszty nie trzeba. Na zdrowie.

Ale mistrz nie chciał przyjąć darowizny i podsunął różowy banknot z wizerunkiem pierwszego ukoronowanego Piasta.

-Za kawę i za fatygę.

On również nie chciał słyszeć o napiwku. Wydał okrągłą pięciozłotówkę. Bez Piasta za to z ukoronowanym orłem.

-No to jesteśmy rozliczeni. Dziękuję.

-Dziękuję. Do widzenia.

-Do widzenia.

#

Ta historia jest prawdziwa, tak jak realne są sny i proza Gabriela Garcii Marqueza. Mogłaby nosić tytuł „Zegarmistrz światła” zaczerpnięty ze znanej piosenki Tadeusza Woźniaka.  Albo „Time”.-tym bardziej stosowny, że właśnie mija pięćdziesiąta rocznica ukazania się płyty „Dark Side of The Moon” zespołu Pink Floyd. Z której to płyty pochodzi wspaniały utwór o czasie* . Niezmiennie fascynujący i intrygujący, pomimo upływu czasu oraz tego, że Roger Waters od jakiegoś czasu stoi po ciemnej stronie mocy.

Zdecydowałem się na prosty rebus i skromne: „_ _ _ _ _ mistrz” dla uhonorowania tego ginącego zawodu z maestrią w nazwie. A także dla upamiętnienia pewnego międzypokoleniowego, ponadczasowego spotkania z jego przedstawicielem. Bo jak mówi chasydzkie przysłowie: „Spotkania mają w sobie coś z cudu”.

*

 

* („1) skąd przychodzimy 2) kim jesteśmy 3) dokąd zmierzamy?”)

*

Time

Ticking away the moments that make up a dull day

Fritter and waste the hours in an offhand way

Kicking around on a piece of ground in your hometown

Waiting for someone or something to show you the way

Tired of lying in the sunshine, staying home to watch the rain

You are young and life is long, and there is time to kill today

And then one day you find ten years have got behind you

No one told you when to run, you missed the starting gun

And you run, and you run to catch up with the sun but it’s sinking

Racing around to come up behind you again

The sun is the same in a relative way but you’re older

Shorter of breath and one day closer to death

Every year is getting shorter, never seem to find the time

Plans that either come to naught or half a page of scribbled lines

Hanging on in quiet desperation is the English way

The time is gone, the song is over, thought I’d something more to say

Home, home again

I like to be here when I can

And when I come home cold and tired

It’s good to warm my bones beside the fire

Far away across the field

The tolling of the iron bell

Calls the faithful to their knees

To hear the softly spoken magic spells”

………

Czas

Tykają w tle minuty i

dni nudne

Godziny złe odliczasz odrzucasz 

precz

Obchodzisz wciąż podwórka swego okrąg

Czekając aż za rękę ktoś weźmie 

cię

Słońce nudzi słońce nuży

Leżysz w domu łaknąc dżdżu

Jesteś młody  życie długie

Do zabicia czasu w bród

Pewnego dnia odkryjesz

Dekadę zostawiłeś 

Za plecami. Wyścig trwa

Nie zdążyłeś przyjść  na start

A ty gnasz i gnasz za słońcem co ucieka 

Zachód i wschód zachód i wschód 

jak co dzień 

Słońce jest młode ty coraz starszy i starszy

Płytszy twój dech bliższy twój życia jest kres

Każdy rok się staje krótszy

Coraz trudniej znaleźć  czas

Wielkie plany zmięta kartka 

Zabazgrana byle jak

Wisieć w cichej desperacji 

to angielskie wyjście jest

Czas dobiega

Koniec pieśni

Nie zagrałem prawie nic

Ooo dobrze jest

W stare kąty zaszyć się 

Kiedy wracam z długiej drogi  

Ogień w kościach poczuć błogi

Gdzieś daleko bije dzwon  

Wzywa wiernych dźwięczny ton:

„Na kolanach modły wznieś  

Słuchaj szeptu miękkich tchnień

 

„LeW”