Nazwa święta jest przemyślana i trafia w sedno. Żołnierze Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych/Narodowej Organizacji Wojskowej i poakowskiego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość zostali przez niesuwerenną państwowość zarządzaną przez moskiewskich namiestników wyklęci. Jako tacy mieli wylądować na śmietniku historii, jak to w „Popiele i diamencie” sugerowali komunistyczni „inżynierowie dusz” obsadzeni w roli propagandystów (niestety, utalentowani) Jerzy Andrzejewski i Andrzej Wajda, co oznaczało pacyfikację i wyrugowanie ze społecznej pamięci do poziomu bandytów.
Z tego względu termin „Żołnierze Wyklęci”, które zostało zapożyczone z tematu wystawy zorganizowanej przez Ligę Republikańską w 1994 roku, jest jak najbardziej odpowiedni. Ma na celu pokazanie wszystkich żołnierzy podziemia antykomunistycznego po 1944 roku, bez względu na ich osobiste przekonania, zalety, wady i zasługi. Hołd Rzeczypospolitej w stosunku do armii podziemnego państwa oraz reprezentantów wolnej Polski.
Od początku pewnej części środowiska (mam wrażenie, że najbardziej kombatanckiego) termin ten nie przypadł do gustu. No bo jak to „wyklęci”? Co to za nazwa dla nas?! Jak o nas świadczy?! Nie jesteśmy wyklęci, jesteśmy niezłomni! Tak, niezłomni! Podejrzewam, ze takim trybem mogło iść to rozumowanie, które w pewnym sensie się przyjęło. Wielu zastępuje nim oficjalną nazwę, inni traktują równorzędnie. Ale mnie ono nie przekonuje. Raz, że zupełnie odrywa terminologię od sedna sprawy – czyli zamiaru uczczenia tych, których przez lata ideologicznie postponowano, dwa, że właściwie nie odpowiada idei święta. Niezłomny to, jak mówi słownik, silny psychicznie, nie poddający się w obliczu trudu. Tymczasem znakomita większość „Żołnierzy Wyklętych” to ludzie, którzy byli prześladowani za to, że wypełniali swoje podstawowe obowiązki żołnierza Wojska Polskiego. Zostali zmuszeni do „pójścia do lasu” w beznadziejnej sytuacji polityką komunistów, którzy nie pozwolili im na ułożenie sobie osobistego życia. Świetnym tego przykładem był gen. August Fieldorf „Nil”, który po rozwiązaniu AK nie miał zamiaru kontynuować walki, bo realia mówiły, że nie ma ona szans powodzenia. Chciał przejść do cywila i pracować dla wolnej Polski innymi metodami, ale nie było mu to dane, został aresztowany pięć lat po wojnie i zamordowany. Ludzie, którzy jeszcze do lat sześćdziesiątych XX w. „walczyli” z PRLem, nie robili tego z niezłomności, lecz z przymusu. Bo nie mieli innego wyjścia.
Nie mogę również oprzeć się wrażeniu, że w propagowaniu swej niezłomności wbrew wyklęciu przodują ci formalni kombatanci, których za komuny bynajmniej nikt nie wyklinał, wręcz przeciwnie, a pierwotnej gorliwości nabyli po 1990 roku. Co niejako świadczyłoby o ich przyzwoitości trwania przy resztkach prawdy.