Fazy pucharowe wielkich turniejów mają swoje stałe punkty. Zawodzą faworyci, rosną nowi bohaterowie. Ktoś udowadnia swoją siłę, ktoś inny nie wytrzymuje tempa, wyczerpany grupowym graniem. Są sensacje i są oczekiwane rozstrzygnięcia.

Nie było niespodzianki w najbardziej interesującym nas meczu. Francja pewnie, ale nie bez wysiłku, pokonała nieco odważniejszą wreszcie Polskę. Swoje zrobiła również Anglia, pokazując dużą moc w starciu z bezradnym Senegalem. Europejski klasyk w ćwierćfinale zapowiadał się smakowicie.

Anglicy zaprezentowali się w tym turnieju dobrze. Wracają do domu zawiedzeni, bo ćwierćfinał to dla nich zawsze za mało. Ale trudno mieć wrażenie, że zawiedli – naprawdę mogli się podobać. Mieli po prostu pecha, trafiając na kogoś jeszcze mocniejszego. Francja poraża swoją siłą i kontrolowaniem każdego meczu. Mogli się jednak przejechać na beztrosce we własnym polu karnym. Na ich szczęście, Harry Kane przedobrzył w drugiej próbie z jedenastu metrów.

Mam wrażenie, że dla Hiszpanów najważniejsze jest granie tiki-taki, a gole mogą przyjść przy okazji. Cóż, w meczu ze świetnie zorganizowanym Marokiem nie przyszły… Dodatkowo okazało się, że Hiszpanie nie potrafią strzelać karnych, mimo zaordynowania dodatkowych treningów wykonywania jedenastek przez trenera. Uwierzyłem Luisowi Enrique i jego nieoczywistym wyborom, bo wyglądało na to, że jego drużyna już za moment będzie wielka; że brakuje już tylko detali. A skończyło się tak, jak w latach dziewięćdziesiątych: pięknie jak nigdy, do domu jak zawsze.

Najlepszą drużyną tego turnieju jest jak dotąd Portugalia w meczu ze Szwajcarią. Podopieczni Fernando Santosa (posadził na ławce Cristiano Ronaldo!) zmietli Helwetów, którzy pewnie sami nie pamiętają, kiedy ostatnio byli tak bezsilni. Portugalia zagrała doskonałe zawody i należało zadać pytanie: czy to początek wielkości bardzo mocnej personalnie ekipy, czy li tylko wypadek przy pracy?

Sam byłem przekonany, że Portugalia zdmuchnie również Maroko. Wrażenie, jakie zrobił faworyt to jedno, brak wiary w beniaminka to drugie. Podopieczni Walida Regraguiego zastosowali stary patent pod tytułem „Grecja 2004”. Portugalczykom już tak „nie żarło”, jak kilka dni wcześniej. Jeden błąd bramkarza (pamiętacie gola Charisteasa z finału?), kilka nie wykorzystanych sytuacji (świetny Bono w bramce Maroka!) i sensacja gotowa.

Eliminując dwie potęgi Maroko napisało zdumiewającą historię, jako pierwsza afrykańska drużyna dostając się do półfinału mistrzostw świata! Ten wielki wyczyn wyczerpał nowych bohaterów. W meczu z Francją Marokańczycy wciąż byli groźni, ale musieli zmierzyć się z nową okolicznością – gonieniem wyniku. Trójkolorowi bowiem bardzo szybko wyszli na prowadzenie, oddając pierwszy celny strzał. Kilkadziesiąt minut później oddali drugi i było 2:0. Tak to się robi. Przed Marokiem nadal wielkie wyzwanie, czyli pierwszy medal dla Afryki!

Argentyna pomęczyła się z dzielną Australią, ale widać było, że coś drgnęło w grze Messiego i spółki. Podobnie jak Holendrów, którzy byli wyraźnie lepsi od Amerykanów. Ćwierćfinał miał być kolejnym rozdziałem bogatej mundialowej tradycji starć Albicelestes z Oranje.

I był, chociaż długo się na to nie zanosiło. Argentyna zdominowała Holandię i zasłużenie prowadziła dwoma golami. Wtedy Louis Van Gaal postawił na prostotę, wpuszczając na boisko dwóch wysokich napastników. No i jeden z nich został bohaterem. Najpierw Weghorst wyrównał pięknym strzałem głową, a potem wykończył kombinację, która przejdzie do historii:

Argentyna musiała grać niechcianą dogrywkę. Robiąc swoje w końcówce podstawowego czasu, Holendrzy znowu się cofnęli. Mogli za to zapłacić, bo Albicelestes cisnęli i powinni zamknąć mecz przed karnymi. Zapewne zabrakło kilku minut. A potem lejce od Messiego wziął Emiliano Martinez, który obronił dwa pierwsze karne Holendrów, ustawiając w ten sposób cały konkurs.

Zakochałem się w grze Japonii z meczów z Niemcami i Hiszpanią. Żywiołowość, nieustępliwość, odwaga, a do tego najlepiej dopracowane dośrodkowania (wszystkie w punkt). Wymienione atuty Samurajowie pokazywali w meczu z Chorwacją, dopóki mieli siły. Wytrawni Vatreni wyczekali rywala, nie panikując nawet wtedy, gdy ten objął prowadzenie. Nastąpił znany z poprzedniego mundialu schemat – Chorwacja wyrównała i dojechała do karnych (choć trzeba oddać, że w samym meczu zrobiła więcej, żeby zwyciężyć; Japończycy byli coraz bardziej wyczerpani). A w nich znokautowała przeciwnika doświadczeniem. Brazylia zagrała olśniewającą pierwszą połowę meczu z Koreą Południową, w drugiej odpoczywając. Brawo dla pokonanych, bo nawet przy 0:4 walczyli, jakby mieli szansę pokonać Canarinhos. Canarinhos, którzy tym występem nas nabrali…

Trudno ich było rozpoznać w starciu z Chorwacją. A ta grała swoje, będąc zresztą lepszym zespołem przed przerwą. Brazylia kompletnie nie miała w tym meczu pomysłu do czasu, gdy Neymar wziął sprawy w swoje ręce, zaczynając i finalizując efektowną akcję pod koniec pierwszej połowy dogrywki. Ale u schyłku drugiej Chorwaci wyrównali, a potem pokazali stalowe nerwy w karnych. Ponownie. Najpiękniejsza od 2006 roku Brazylia zawiodła. Ponownie…

Chorwacja opanowała sztukę przetrwania, a Argentyna rosła, krocząc przez turniej. Nie ustrzegła się jednak momentów dekoncentracji w ćwierćfinale, a skoro Holandia to wykorzystała, tym bardziej mogła to zrobić przyczajona Chorwacja. W ciemno obstawiłem zatem remis w kozirynkowym typerze.

Tak dobrego występu Argentyny jednak nie przewidziałem. Messi zagrał swój najlepszy mundialowy mecz (zrównał się w liczbie występów z rekordzistą Lotharem Matthaeusem!), a idealnym dlań partnerem kolejny raz okazał się Julian Alvarez. Nieoczywisty bohater.

Bezradność Chorwatów też była nieoczekiwana, ale przy takiej Argentynie dziwić nie mogła. Taka Argentyna może zostać mistrzem świata. W niedzielę Messi ostatecznie zmierzy się z legendą Diego Maradony, Didier Deschamps z przedwojenną historią Vittorio Pozzo, a Kylian Mbappe spróbuje iść dalej drogą Pelego.