Zmierzaliśmy w stronę Truskawia. W dzień powszedni, w dodatku przy takiej pogodzie nie powinno być tam zbyt wielu turystów. Pewnie jakiś maniak się trafi, czy to rowerzysta, czy biegacz, ale na pewno nie będziemy go za bardzo interesować. Zresztą, jak zobaczy czterech mężczyzn, w tym jednego poobijanego, to z obawy o własne bezpieczeństwo nie będzie się nam przyglądać. Natomiast miejscowi grzybiarze będą raczej w lesie, nie na ścieżkach.


Przy wyjeździe z Warszawy korek w stronę miasta był większy, niż zazwyczaj. Mgła, deszcz, wiadomo… Mgła spowijała również senny jak zwykle Truskaw. Pod sklepikiem przy pętli autobusowej tradycyjnie stało kilku stałych konsumentów, sącząc poranne piwko i dochodząc powoli do siebie.

Zaparkowaliśmy na polance, od której zaczynają się szlaki żółty i czarny. Wytoczyliśmy się z samochodu.

– Młody, możesz teraz sobie troszkę poużywać, zobaczymy, co potrafisz. Tylko nie połam mu nóg, bo przecież nie będziemy go nieść. Przypominam ci, że połamał ci palce. – powiedział A.

Szyja rzucił się z pięściami na swojego oprawcę. Widać było jednak, że brakuje mu doświadczenia, a pan policjant, mimo swojej tuszy i wieku broni się umiejętnie. My przyglądaliśmy się bez emocji. Kotłowali się po trawie jak dzieci w podstawówce, praktycznie żaden cios nie był celny ani mocny.

– Widzę, że musisz go trochę podszkolić – powiedziałem- no, zbieramy się.

Swoją wściekłość powstrzymywałem ze wszystkich sił – najchętniej po prostu zabiłbym gnoja na miejscu. Chciałem jednak, żeby długo cierpiał. Żeby pokutował zarówno za moją córkę, jak i za innych, którzy ucierpieli z jego powodu przez wszystkie lata jego służby. Nie ukrywam, że potem, już w trakcie cierpień mu zadawanych personifikował on niejako w mojej głowi całą, znienawidzoną przeze mnie machinę władzy w naszym kraju, ale tym lepiej się czułem.

Mieliśmy do przejścia jakieś siedem kilometrów. Pierwszy odcinek – żółty szlak do Zaborowa Leśnego, prowadzący tzw. Truskawską Drogą, gdzie na pewnym odcinku zachował się jeszcze bruk, kładziony podobno przez Niemców podczas wojny. Patrząc na tuszę Stankiewicza i znając jego tryb życia postanowiłem na początku podręczyć go kondycyjnie. Zarządziłem marszobieg z narastającym tempem, przechodzący w trucht. Trzy i pół kilometra do Zaborowa Leśnego powinno starczyć, żeby porządnie się zmęczył. Szyja szedł z przodu, ja eskortowałem gwałciciela, pochód zamykał A., na wypadek, gdyby „stróżowi praworządności” zachciało się zwolnić, lub, co gorsza, próbować uciekać. Zgodnie z moimi zaleceniami Szyja ruszył szybkim marszem. O dziwo, nasz towarzysz przestał się odgrażać, nie wołał nawet o pomoc. Może myślał, że koledzy szybko go odnajdą i uwolnią? Z początku, przez pierwsze kilkaset metrów, dziarsko przebierał nogami, nadążał.

– Przyspieszamy lekko – rzuciłem w kierunku Szyi.

Szyja przyspieszył. Szedł śmiesznie, imitując chód sportowy, ale jeszcze nie biegł. Podkomisarz wyraźnie zaczynał łapać zadyszkę. Po kolejnych kilkuset metrach zarządziłem przejście do wolnego truchtu. Kilkadziesiąt, może sto metrów wolnego truchtania wystarczyło, żeby z ust gwałciciela wydobyło się głośne:

– Nie mogę! Stop! – po czym zatrzymał się. Jednak cios w twarz, którego nie mogłem sobie już odmówić, oraz lekkie, acz stanowcze popchnięcie przez A. zmusiły go do dalszego truchtu.

Jednocześnie A. zaczął głośno śpiewać, co robił często (ku utrapieniu otoczenia) piosenkę Dezertera:

Ratunku, policja!
Ratunku, policja!
Policjant broni mnie przed kradzieżą
Policjant broni mnie przed napadem
Policjant broni mnie przed gwałtem
Lecz kto obroni mnie przed policjantem?
Ratunku, policja!
Ratunku, policja!

Zdając sobie sprawę, że może się to skończyć zawałem postanowiłem na ostatniej prostej prowadzącej do leśniczówki w Zaborowie Leśnym jeszcze przyspieszyć. Teraz można to było nazwać truchtem początkującego biegacza. Stankiewiczowi oczy wyłaziły z orbit, oddech stał się rozpaczliwy, jednak delikatne ciosy w tył głowy podczas próby zwolnienia motywowały go do dalszego wysiłku. Na rozstaju dróg przy leśniczówce padł.

Szyja zaczął go pobudzać kopniakami, ale tamten nie miał już siły na nic.

– Ostatni raz to pewnie w szkole w Szczytnie się biegało, co? – zapytałem.

– Pić!

– Gówno dostaniesz, nie pić. Zaraz będziemy szli obok bagien, to się napijesz.

Leżał jeszcze kilka minut, zanim całkowicie odzyskał oddech. Wstał, widać było że nogi ma jak z waty. Wyjął papierosa i zapalił go trzęsącymi się dłońmi.

– Kretynie, od tego ci się jeszcze bardziej pić zachce. Ale cóż, masz prawo do ostatniego życzenia… – rzucił ponury żarcik A., a ja zaśmiałem się złowieszczo.

Ruszyliśmy niebieskim szlakiem groblą przez bagno. To jedna z piękniejszych dróg w całej puszczy. Po obu stronach tajemnicza, nie wiadomo jak głęboka woda, wszystko pozostawione bez ingerencji człowieka. Czasem tylko drzewo, które akurat zwali się na ścieżkę, przerzuca się do wody. Droga ta jest piękna o każdej porze roku, bardzo tajemnicza. Mogłaby stanowić scenerię do filmów grozy – zwłaszcza w takie dni jak wtedy, gdy prowadziliśmy gwałciciela w jego ostatnią drogę. Drzewa stojące w wodzie, zwisające nad drogą konary, korzenie, o które łatwo się potknąć, półmrok…

Tuż za bagnami rozpościerają się pola, które kiedyś były wioską zwaną Wyględami Górnymi. A jeszcze kawałek dalej – Ławy, nasz punkt docelowy.

Jak można się było spodziewać, o tej porze, w powszedni dzień, na szlakach nie było nikogo. Gdzieś w oddali rzeczywiście słychać było nawoływania grzybiarzy.

Doszliśmy do bazy. Zarządziłem drugą rundę starcia między Szyją a podkomisarzem. Znów bezładna kotłowanina, chociaż, gdyby tego nie przerwać, Szyja z racji wieku przetrzymałby swojego przeciwnika kondycyjnie.

– Nie tak, nie tak, odsuń się, pokażę ci coś – rzekł A.

– Tylko ostrożnie – powiedziałem ja – żeby coś dla innych zostało.

A. poczekał aż komisarz wstanie po czym podszedł do niego, zgrabnym ruchem obalił go na podłoże, usiadł na nim w ten sposób, że tamten miał unieruchomione wszystkie stawy oraz kark.

– Widzisz, teraz możesz zrobić z nim wszystko. A jak odpowiednio przyciśniesz, to do wszystkiego się przyzna. Prawda, panie komisarzu? – A. zrobił delikatny ruch nogą, a policjant zacharczał. – Łamał palce wilk razy kilka, połamali i wilka, że tak powiem. Wstawaj – puścił go – wstawaj!

Wstał.

– Można też zrobić tak, ale to jest metoda podwórkowa i o ile efektowna, to nie zawsze efektywna. Musisz się liczyć z tym, że gościu jest silny i wytrzymały, musisz być też pewien precyzji i ciosu swojej siły – po czym zademonstrował niesygnalizowane uderzenie łokciem w twarz.

Gwałciciel zalał się krwią.

– Może ty masz jakieś pomysły? – zapytał mnie A.

– Mam. Wstawaj, skurwielu – powiedziałem, po czym zaprezentowałem pięknego wysokiego kopniaka w głowę.

– Nie słuchaj go – rzekł A. do Szyi. – To jest dobre w filmach, ale nie w życiu. Wystarczy, że koleś jest szybszy, albo ty niedokładnie trafisz i już po tobie. Lepsze jest i efektywniejsze to, co jest proste. Wstawaj!

Ale policjant nie chciał wstać.

– Dobra, później ci pokażę, bo jak nie ma siły wstać, to prezentacja nie ma sensu. Chodźmy na śniadanie. Aha, Szyja, nie chcesz mu połamać palców, tak jak on tobie?

– Pewnie że chcę.

– To zrób to teraz, najlepiej, o, taką dźwignię mu załóż, tylko mocniej – A. zaprezentował dźwignię na dwa palce. Szyja ochoczo powtórzył, rozległ się suchy trzask łamanej kości i wrzask.

– Zamknij ryj, nie jesteś w lesie, hehehe – zaśmiał się A. z własnego głupiego dowcipu.