Kika dni zajęło mi sprawdzenie – na wszelki wypadek – czy Stankiewicz do pracy jeździ również tym samym, utartym szlakiem. Tutaj też było bez niespodzianek – ta sama trasa pokonywana z tą samą dokładnością. Z jednym przystankiem – zawsze zatrzymywał się przy tym samym sklepie, kupował to samo. Dwa razy wszedłem do tego sklepu i patrzyłem, co kupuje.

Zestaw był następujący: pół chleba, jakaś wędlinka (sklepik był mały, rodzinny, to i wybór nieduży), „Fakt”, 200 g wódki, jedno piwo. Czyli alkoholik. Normalny człowiek kupuje alkohol w drodze do domu, a nie do pracy. A i pod wpływem może jeździć, przecież, jak mówi ludowe porzekadło, w razie kontroli kurwa kurwie łba nie urwie… Sprzedawca w sklepie nie był rozmowny, odpowiadał tylko „dzień dobry” i szykował komisarzowi jego zakupy.

Długo, bardzo długo zastanawiałem się, czy powiedzieć o swoich zamiarach żonie. Wiedziałem, że będzie mnie powstrzymywać, argumentując to groźbą wieloletniego więzienia, gdybym wpadł. Wiedziałem jedno – na pewno lepsze jest dla mnie więzienie, niż życie ze świadomością tego, że gwałciciel mojej córki chodzi spokojnie po świecie i jeszcze wiele zła może wyrządzić. Takich ludzi powinno się zabijać bez sądów, albo przynajmniej trwale okaleczać. Niestety, w naszym, wydawałoby się, „cywilizowanym” świecie ofiara ma zawsze mniej praw niż sprawca. Pomijając oczywiście fakt, iż tacy ludzie jak pan Stankiewicz często unikają nawet tej symbolicznej kary, wykoślawionej przez idee źle pojmowanego humanizmu i „praw człowieka”.

***

W Puszczy Kampinoskiej, odkąd utworzono tam park narodowy, rozpoczęto politykę wysiedlania ludzi, aby oddać teren w całkowite władanie przyrody. Proceder ten rozpoczęto w latach siedemdziesiątych, trwa on w zasadzie do dziś. Wioski, położone w prostej linii kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy, wyglądały wówczas tak, jakby czas się w nich zatrzymał. Prowadziły do nich gruntowe drogi, bardzo piaszczyste, latem ledwie przejezdne po obfitych deszczach, a zimą przejezdne tylko saniami. Teraz pozostały po nich gdzieniegdzie tylko resztki domów, z których wykradziono co się da. Jedną z takich wiosek były Ławy, położone tuż obok jednego ze szlaków turystycznych. Jeszcze do niedawna jeden z domów był zamieszkany, ale ostatni lokator albo zmarł, albo poddał się i wyprowadził. Szybko i jego dom został ogołocony ze wszystkiego, co dało się spieniężyć.

Zwiedzanie opuszczonych, wysiedlonych wiosek zawsze przyprawiało mnie o dreszczyk emocji. W swoich peregrynacjach po puszczy wielokrotnie mijałem Ławy, często tam więc zachodziłem. Lubię wchodzić do opuszczonych piwnic, gdzie można znaleźć ciekawostki sprzed lat. Stare butelki z porcelanowym korkiem, zepsuty sprzęt rolniczy, czasem pożółkłą „Trybunę Ludu” lub „Żołnierza Wolności”; podobne rzeczy można było znaleźć na strychach, jednak nie w każdym domu strop wyglądał na tyle pewnie, by można było się bez obawy na niego wdrapać. W kilku domach jeszcze do niedawna stały piece kaflowe, ale odkąd żyjący ze zbieractwa dowiedzieli się, że kafle są w cenie, piece zniknęły.

Opuszczona wioska była idealnym miejscem. Zabrałem tam A. zgodził się ze mną. Był też zdumiony, że on, który przeszedł i przejechał na rowerze oraz nartach biegowych puszczę kampinoską wzdłuż i wszerz, nie znał tego zakątka. Może dlatego, że tutaj akurat wyjątkowo przestrzegał przepisów i nigdy nie zbaczał z wyznaczonych szlaków. Przygotowania rozpoczęliśmy od znalezienia odpowiedniego miejsca. Takim wydał nam się zachowany w dość dobrym stanie domek położony tuż przy ogromnych dębach, oznaczonych na mapie jako pomnik przyrody. Miał zachowaną w dobrym stanie piwnicę, dwa pokoiki, w których nie przeciekał dach. Na podwórzu owocowe drzewa. Wokół cisza – do szlaku kilkaset metrów, a dokoła gęsty las przechodzący niedaleko w bagna będące obszarem ochrony ścisłej. Niewielka możliwość, że ktoś się tutaj niepostrzeżenie pojawi – zresztą od strony bagien da się przejść jedynie, kiedy bagna zamarzają.

Piwnica była starego typu – wchodziło się do niej przez klapę w podłodze. Była dość obszerna, z łatwością mieściła trzech dorosłych ludzi. Gdzieniegdzie walały się jeszcze puste słoiki po przetworach przygotowywanych przez dawnych mieszkańców. Sądząc po puszkach po kawie i butelkach, na których zachowały się etykietki, jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia dom był zamieszkany.