Przez kilka miesięcy dyskretnie obserwowałem. Przez wiele poranków tak ustalałem trasę porannej przebieżki, że przebiegałem obok komisariatu akurat w chwili, gdy podkomisarz Jerzy Stankiewicz wysiadał przed budynkiem ze swojego auta. Trzeba przyznać, że był punktualny. Nigdy nie zdarzyło się, by był wcześniej niż pięć minut przed rozpoczęciem pracy. Nigdy się tez nie spóźnił choćby o minutę.


Przesiadywałem w parku niedaleko komisariatu, na ławeczce z widokiem na wejście. Zawsze miałem gazetę lub książkę. Gdy padał deszcz lub śnieg, chowałem się pod dachem pobliskiego sklepu, skąd również było widać wejście do budynku. Spędziłem tak kilkanaście dni – po osiem godzin dziennie, obserwując, czy wychodzi gdzieś w trakcie pracy. Wychodził rzadko, zapewne do niego przychodzili ewentualni petenci i koledzy z innych jednostek. Czasem, zapewne gdy się nudził, wychodził wraz z młodszymi kolegami na patrol po miejscowym parku, tym sam, w którym zaczęło się nieszczęście Lidki.

Następnie przyszła pora, by wybadać, czy wraca również na czas do domu. Tutaj zadanie okazało się łatwiejsze do przeprowadzenia logistycznie – mieszkał w blokowisku w sypialnej dzielnicy. Przez pierwsze kilka dni byłem na tyle bezczelny, że jechałem wprost za nim. Nie jechał głównymi ulicami, które zazwyczaj o tej porze bywają zakorkowane. Małe, boczne ulice znał bardzo dobrze. Jechał za każdym razem tą samą trasą. Dłuższe jeżdżenie za nim mogło się wydać podejrzane, tak więc następnie przez kilka, może kilkanaście dni wsiadałem w samochód albo na rower i wcześniej jechałem tą trasą, zatrzymując się za każdym razem w innym miejscu trasy spodziewanego przejazdu. Nigdy nie zboczył z trasy, trasę pokonywał w czasie podlegającym wahaniom trzyminutowym, w zależności od postojów na skrzyżowaniach z sygnalizacją świetlną. Tych na jego trasie nie było dużo.

Po kilku miesiącach plan miałem już niemal gotowy. Pozostawało znaleźć dwa dobre miejsca. Jedno, żeby gnoja sprawnie i niewidocznie przechwycić, drugie – by go gdzieś schować.

Musiałem wtajemniczyć w sprawę jeszcze jedną, absolutnie zaufaną osobę. Był nią niejaki A., którego charakter i pewne umiejętności były dla mnie jak znalazł. Po pierwsze, nienawidził władzy, jakiejkolwiek, w sposób wręcz patologiczny. Pomimo nie najmłodszego już wieku – jest wszak moim rówieśnikiem – nadal uważa się za anarchistę, chodzi na punkowe koncerty i – co nie jest już zbyt mądre – wierzy w to, co oni śpiewają, o równości, anarchii itd. Uważa – podobnie jak ja, że nie można przed nikim zginać karku tylko dlatego, że ktoś stoi wyżej w hierarchii, a sobie na to nie zapracował. Autorytet – mawia – można mieć tylko wtedy, gdy sam coś osiągnąłeś. Jesteś dobrym sportowcem, artystą, budowniczym. Nie ma czegoś takiego jak arystokracja z urodzenia. Dlaczego mam podziwiać księżną brytyjską tylko dlatego, że jest księżną? Dlaczego mam się kłaniać prezydentowi? Bo naród go wybrał? A czy naród go wystawił do kandydowania? Czy ty lub ja możemy kandydować na prezydenta?- pytał retorycznie. Zawsze chadzał i chadza własnymi ścieżkami, nigdy długo nie mógł zagrzać miejsca w żadnej pracy, a utrzymuje się z prywatnych lekcji sztuk walki. Jest jednym z najgroźniejszych nieuzbrojonych ludzi, jacy chodzą po świecie. Uczył się chyba wszystkich sztuk walki jakie istnieją, jednak nie ma żadnego na to potwierdzenia w postaci pasów, certyfikatów czy dyplomów w jakiejkolwiek sztuce. Gdy był młody, wyrzucano go ze wszystkich sekcji, ponieważ zbyt poważnie traktował sparingi z kolegami, a gdy trener chciał go troszkę przywołać do porządku, stosował chwyty dla danej sztuki niedozwolone, często nieznane trenerom. Sam się ich uczył (najpierw teoretycznie, z książek), a potem w praktyce, na ulicy, gdzie z lubością wdawał się w bójki. Gdy dorósł, postanowił dokształcać się u najlepszych. Wyjechał na kilka lat za granicę, karate uczył się u sensejów w Japonii (dopóki nie wkurzył jednego z nich do tego stopnia, że doszło do walki niemal na śmierć i życie, a uratowała go wspomniana znajomość innych technik), a sambo u rosyjskich specnazowców. Był w Brazylii i Chinach. Potem chciał jechać do Izraela, ale nie dostał wizy.

Dalej już uczył się na ulicy. Chadzał wieczorami tam, gdzie normalny człowiek boi się chodzić w dzień. Starał się odpłacać pięknym za nadobne – zaatakowany gołymi rękami, odwdzięczał się w ten sam sposób. Gdy amatorzy łatwego zarobku atakowali nożem, sprawdzało się powiedzenie, że kto mieczem wojuje… Nie zabijał. Po prostu czynił ich niezdatnymi do kradzieży i walki na jakiś czas. A to więzadełko jakieś przeciął, a to mięsień potrzebny do chodzenia. Ręce też łamał, uważał bowiem, że kradzież jest jednym z najgorszych występków, a połączona z rozbojem szczególnie. Uczucia człowieka, szczególnie młodego, okradzionego na ulicy, są nie do opisania, mogą też wielu z nich skrzywić psychikę i zepchnąć na złą drogę. Gdy mija pierwszy szok po stracie zegarka, telefonu, czy innego cennego przedmiotu (dobrze, gdy przy tym nie straciło się paru zębów)- przychodzi taka myśl, że po co uczciwie pracować, w pocie czoła odkładać pieniądze, gdy można po prostu je ukraść. Na pewno niejedna młoda głowa pomyślała w takiej chwili, że łatwiej jest kraść, a wiele innych, że nie warto pracować, bo i tak można stracić zarobione…

Wracając do A. – kiedyś zaatakowany przy pomocy broni palnej (jak się okazało, był to pistolet gazowy), obronił się, ale też postanowił kupić sobie jakąś małą pukawkę tak na wszelki wypadek. Kij baseballowy łatwo jest odebrać przeciwnikowi, pistolet trudniej. Tym bardziej, że można nie zdążyć. Kupił więc pistolet gazowy. Podobno przydał się tylko raz, gdy naiwnych było czterech i wszyscy wymachiwali bronią palną. Każdy dostał z 3 metrów w oczy. Albo tuż obok. A. miał również tę zaletę, że zaczął studia medyczne (z których go wyrzucili), ale skończył kurs ratownika medycznego, umiał więc tamować krwotoki.

Bardzo lubił klepać po pyskach kierowców parkujących na przejściach dla pieszych, trawnikach lub chodnikach, gdy uniemożliwiało to przeciśnięcie się matce z wózkiem pomiędzy samochodem, a np. ścianą budynku. A już ze szczególnym uwielbieniem wywlekał z aut kierowców, którzy wymuszali pierwszeństwo na pieszych lub rowerzystach. Sam często wchodził na przejście zmuszając kierowcę do gwałtownego hamowania, a potem już bywało różnie…

 

zdj.: princessbitchmittens.com