Wokalistka, kompozytorka, autorka projektów muzycznych. Od ponad 10 lat obecna na scenie muzycznej. Jest też autorką muzyki oraz opracowań muzycznych do ok. 30 spektakli teatralnych, a także muzykiem sesyjnym wykonującym partie instrumentalne i wokalne.
zdj.: Jarosław Poliwko, 2022
Adrian Szary: Pani Marysiu, dziękujemy, że zgodziła się Pani na udzielenie nam wywiadu. Listopad to czas, kiedy wspominamy tych, których już z nami nie ma… Chciałbym więc zacząć naszą rozmowę od postaci Pani taty Zbigniewa Namysłowskiego – wspaniałego muzyka, który odszedł od nas w tym roku. To po tacie ma Pani muzyczny talent?
Mary Rumi: Od pewnego czasu analizuję kwestie talentu. Dobrze, przyznam, że od dzieciństwa. Nawet nie pamiętam dokładnie od kiedy. W pewnym momencie życia może się okazać, że urodziło się w domu, nawet z pozoru „innym niż większość domów” (cokolwiek to może oznaczać). Zazwyczaj ma się już kilka lat. A więc od momentu gdy zorientowałam się, że tata jest uznawany za „dobrego” w tym co robi, rozpoznawalny w kręgach jazzowych, występujący na dużych scenach (bo tylko po tym można się było zorientować, żyliśmy skromnie, raczej borykając się z realiami codziennymi, w małym mieszkaniu) zaczęłam szukać w sobie znamion „talentu” (śmiech). Głównie dlatego, że świat oczekiwał jakiegoś naszego z bratem stosunku do owego mitycznego zjawiska. Każdy niemal dorosły wokoło mówił coś w stylu „pewnie też będziecie tacy zdolni jak tata” albo „takie dzieci muszą być uzdolnione muzycznie, po wybitnym ojcu, syn pewnie już idzie w jego ślady ciekawe co ty zrobisz, Marysiu”. I w głowie młodej osoby, syna czy córki – bez znaczenia, narasta oczekiwanie i napięcie – czyli teraz muszę mieć w szkole same piątki z przedmiotów muzycznych i grać idealnie i startować w konkursach i sprawiać, że ludzie nie są rozczarowani, nie wypada być słabą, to wstyd, to znaczy, że jest się jakimś niepowodzeniem w rodzinie. To nie takie proste wszystko. Nie rozwodząc się jednak nad tym zbyt długo, przejdę do moich wniosków, po dekadach od tamtego momentu. Sądzę, że większość ludzi ma dosyć uśredniony poziom predyspozycji do różnych działań. Prócz takich fizjologicznych kwestii, jak budowa anatomiczna, reszta zdaje mi się być wypadkową środowiska w jakim się dorasta, uczy i odpowiedniej ilości wiary we własne moce, przypadku i deczka genów. A owych genów wyłącznie w rozumieniu, że skoro dziedziczymy patologie i traumy to również fascynacje i pasje w jakimś stopniu możemy dziedziczyć. Lubię myśleć o talencie, jako o umiejętności uporczywej walki o jakiś skill. Niestrudzonej pracy nad czymś. Nie tylko na zewnątrz, ale głównie wewnątrz, w głowie, sercu.
Kolejny ważny mężczyzna w Pani życiu to Marcin Rumiński – Pani mąż. Proszę opowiedzieć trochę o grupie „Shannon”, w której Państwo gracie. Kiedyś zapytałem Pana Grzegorza Turnaua, jakie to uczucie występować razem z żoną na jednej scenie? Odpowiedział: „Magicznie”. Jak to jest w Państwa wypadku? Jesteście Państwo rozśpiewaną rodzinką? Czy córka idzie już w Państwa ślady?
W naszym wypadku jest tak, że gdy się poznaliśmy Marcin miał już pierwsze dekady kariery międzynarodowej za sobą, a ja byłam na studiach. A więc dołączyłam do dużego, znanego, folkowego zespołu, który występował w formule już niemal nieistniejącej w środowisku jazzowym: grając kilkutygodniowe, czasem kilkumiesięczne trasy koncertowe. Skuteczność, sprawność i samowystarczalność środowisk offowych była mi zupełnie nieznana do tamtego momentu. Dołączyłam do zespołu na czele którego stał mój ukochany i zastanawiałam się jak pomieścić szczęście. I faktycznie jest to magiczne. Dlatego graliśmy razem, nieprzerwanie, wyłącznie w „Shannon” i projektach pochodnych przez kilkanaście lat, nim podjęliśmy się działań niezależnych – głównie po to, aby zaopiekować się fascynacjami rozdzielnymi, których również jest w nas pełno, prócz tych łącznych. Ale nie zrezygnujemy ze wspólnego grania, znamy się i rozumiemy doskonale, ciągle bardzo to lubimy robić. Dobro (czyli nasza nastolatka) jest autonomicznym bytem, na razie roztańczonym, rozpisanym i rozśpiewanym jak słowik – bardzo dużo pracującym na tym polu, niezależnie od faktu, że przestała być częścią systemu edukacji muzycznej już parę lat temu. Śpiewa, gra na ukulele, jest niesamowicie biegła w językach obcych, wrażliwa i inteligentna, ma całą masę zainteresowań i zdarza nam się razem coś robić muzycznie, oczywiście. Jestem bardzo dumna z jej autonomii i naszej komunikacji. Mam nadzieję, że nie „pójdzie w nasze ślady”, tylko zrobi to, co da jej szczęście. Czasy są niespokojne. Moje oczekiwania byłyby dla niej zupełnie zbędnym obciążeniem.
Wspominałem o Panu Grzegorzu. Zespół „Shannon” pojawił się na jego płycie „Bedford School”. Pani także. Proszę nam opowiedzieć coś na temat tej współpracy. Stworzyliście Państwo z Grzegorzem fenomenalny duet.
Bardzo dziękuję za ten komplement, dużo silnych emocji czuję na wspomnienie tego „bedfordzkiego” okresu. Od pierwszych rozmów, jeszcze wcześniej, w okolicy nagrań muzyki Grzegorza do spektaklu „Podróże Guliwera” (J. Kiljan) była to wspaniała współpraca. Nie będzie żadnym zaskoczeniem kiedy przyznam, że w latach 90-tych byłam fanką Grzegorza. Całe zbocze i wszystkie trzy (potem cztery) wyciągi na stoku Kozińca w Zakopanem zostały przeze mnie w całości „objeżdżone” na nartach, z walkmanem w uszach i kasetą „To tu to tam”. W naszym domu całą koncentrację mieszkańców zabierała muzyka: melodia, harmonia i rytm. Ja byłam tym zwierzęciem, które do tego tygla dorzuciło: słowa i sensy. Przez dekadę po studiach (równolegle do zespołu „Shannon”) pracowałam jako kierowniczka muzyczna w Teatrze Jaracza w Olsztynie, przez co od lat współpracuję z reżyserką i moją Siostrą z Wyboru – Ulą Kijak, u boku której rozwinęłam mocno tę analityczną, humanistyczną stronę – idealne dopełnienie dla piosenkarki. Propozycja Grzegorza pojawiła się więc gdy, tak o tym często myślę, byłam już na nią gotowa (śmiech). A w dodatku zaproponował pracę nad Beatlesami! Nad moim ukochanym zespołem, którego również byłam i pozostaję lojalną fanką. Niektóre z głosów nagranych na „Bedford School” w studiu Wasowskiego, ułożyłam jeszcze lata wcześniej, gdy śpiewałam do oryginałów. Początkowo chyba miałam partnerować mu tylko w jednej piosence: „Waterfalls” – Paula McCartney’a, której akurat nie znałam. Ułożyłam w parę godzin demo, nie wiedząc jaki będzie podział – nagrałam całość. Grzegorzowi tak się spodobało, że w efekcie zaśpiewałam z nim dokładnie połowę płyty – wszędzie to, co sobie ułożyłam. Koncerty zagraliśmy w niebywałych miejscach, każdy inny, w bardzo dużym skupieniu i porozumieniu. Bardzo nobilitująca i przyjemna formuła. Występowaliśmy w sekstecie akustycznym z Leszkiem Szczerbą, Wojtkiem Fedkowiczem, Jackiem Fedkowiczem, Marcinem i mną. Grałam tam, prócz śpiewania, na melodeonie, akordeonie i lirze z Trossingen czasem nawet na rytmicznych shakerach, tamburynie itp.. Same wyzwania! Mam nadzieję kiedyś sama zaprosić Grzegorza do zaśpiewania ze mną. Wtedy moje dawne marzenie się dopełni i będę realizować kolejne, nowe (śmiech).
Bierze Pani też udział w innych projektach m.in. „Sploty” czy solowy projekt Mary Rumi. Potrzebowała Pani trochę więcej swobody twórczej?
Bez wątpienia tak! Jestem już po kilku przełomowych momentach w życiu, jestem mamą nastoletniej istoty, od prawie dwóch dekad w zawodzie, prowadzę firmę kilkanaście lat, jestem żoną kilkanaście lat, po pięcioletniej terapii zbliżam się do czterdziestki. Mózg mi się nieustannie zapładnia, życie organizuje i uspokaja. Korzystam z tego okresu. Zaczęłam dopiero odczuwać, że działam wprzód a nie wstecz – dla swojej rodziny, dziecka, relacji, dla siebie przede wszystkim, a nie dla dobra przodków ani dla akceptacji świata. A więc czerpię przyjemność z wielowątkowości, która mnie charakteryzuje. Kocham i uprawiam czynnie kilka nurtów muzycznych na równi, kilka dziedzin sztuk performatywnych i twórczości. Dawniej uważałam to za błąd. Klęskę urodzaju, w wyniku której najprawdopodobniej opanuję każdą z dziedzin na miernym poziomie. Byłam przekonana, że trzeba działać jak tata i brat właśnie – czyli skupić się na jednym, resztą nie zajmować. Ale moja głowa tak nie działa. Byliśmy z tatą jak ogień i woda. On małomówny i bardzo precyzyjny, zdystansowany do wielu aspektów, bardzo skoncentrowany na jazzie na dźwiękach, na strukturach, solówkach i blokach harmonicznych. Ja przetwarzająca realia „szerooooooką analizą”, bogactwem słów, dbałością o ich dobór, kolor, kontekst, znaczenie i wiecznie niezdecydowana – muzyka, słowo, obraz, scena, biuro, biblioteka? Gdzie, jak, czemu i po co? Tata miał swoje odpowiedzi od lat, a we mnie kształtowały się dopiero pytania. A teraz na nie odpowiadam.
A więc Mary Rumi jest tworzywem do odpowiadania na moje odwieczne, osobiste kwestie. W miarę możliwości autonomicznym.
W tym roku ukazał się Pani album „Depressed Lady”. Śpiewa Pani na nim między innymi cover Łucji Prus „Kocham się w poecie”. Naprawdę kocha Pani poetów? (śmiech). To dla mnie ważne (śmiech). A tak poważnie dużą wagę przywiązuje Pani do tekstów i języka w piosenkach. Z czego to wynika?
Niechcący nawiązałam do tego pytania w poprzedniej odpowiedzi (śmiech). Przynajmniej do jego drugiej części. Śpiewam pośród Kalinowych, Bemibekowych i Niemenowych coverów również przepiękną „Kocham się w poecie” ze słowami Wojciecha Młynarskiego. Była to jedna z nielicznych piosenek taty, którą wykonywałam jeszcze w liceum, w roku dyplomowym, na egzaminie wieńczącym mój okres klasycznej edukacji wokalnej, a szła mi ona fatalnie. Mam niedorozwinięcie podniebienia, gardła, strun – o czym wiem od niedawna, bo oczywiście katując mnie techniką operową (która była dla mnie fizycznie nieosiągalna) nikt nie sprawdzał predyspozycji uczennicy do klasyki i techniki „na maskę”. A więc, o ironio, ledwo zdawałam przedmiot, o którym przez lata marzyłam, bo marzyłam o byciu wokalistką. Aż tu nagle prowadzący mnie ludzie, z doświadczeniem w pracy z wokalistami i śpiewakami, moi nauczyciele w liceum, zabraniali mi śpiewania i nawet mówienia. To był dla mnie koszmar. Na przestrzeni kilku lat lekcji śpiewu kilkakrotnie zmieniała mi się prowadząca i każda potwierdzała tylko to, co mówiły poprzednie: “czysto śpiewasz, dobrze słyszysz i masz intuicję, ale masz bardzo małą skalę i nie działają ci rezonatory głowowe. Zła technika. Ocena dostateczna.” A mnie paliło i piekło w gardle tak, że miałam wrażenie cięcia mnie żyletkami. Nie wiedziałam wtedy wielu rzeczy. Nikt nam nie mówił, że głos sterujemy emocjami. Wyobraźnią i emocjami. Po latach to zauważyłam. Co się ze mną dzieje w stresie i napięciu? Jak mi się śpiewa, jak mówi? Kiedy tracę głos? Czemu czasem mówię nie swoim barwą, czemu nagrania brzmią jak brzmią? Czemu czasem tonacja jest wygodna, a czasem niewygodna do śpiewania? Itd. Wszystko u mnie sprowadziło się do wrażliwości.
„Kocham się w poecie” jest dla mnie właśnie taką odezwą do pielęgnacji wrażliwości. Do kochania się we wszystkich ludziach wrażliwych, którzy patrząc na pierwszą lepszą martwą naturę dostrzegają delikatności, subtelności załamania światła, czas dla nich zatrzymuje się w miejscu, a ciało czuje rozprężenie. Empatia i wrażliwość to deficyty naszych czasów. Wszystkie zawody pielęgnujące wrażliwe aspekty ludzkości to dla mnie „poeci”. Pomagają nam uczuciami pozbywać się demonów przeszłości. Tak, język w moich piosenkach jest bardzo ważny. Poetykę i metafory mające dla mnie wysoką wartość znajduję gdzie się da, nie wyłączając z tego muzyki i słów tradycyjnych. Wcale nie mieszczę się w narracji o „prymitywnej potrzebie słuchania w kółko o Jasiu, który chce chędożyć Kasię”, jak to ostatnio usłyszałam o muzyce ludowej u naszych rodzimych twórców działających w mediach. Rozumiem jednak czemu tak właśnie, a nie inaczej polska muzyka ludowa jest odbierana w pokoleniach lat 50 i 60. Rozumiem co zrobił PRL ludziom, wciskając im do gardeł na wszelki wypadek zespoły pieśni i tańca na śniadanie, obiad i kolację – jako wzorzec tożsamości narodowej. I widzę też co się dzieje teraz. Ja jestem z pokolenia, które mogło przyjąć kulturę in crudo bez tego kontekstu. I odbieram ją na poziomie molekularnym, z dreszczami, gęsią skórką itp. Z czego wynika przywiązanie mojej wagi do liryki w piosenkach? Z chęci komunikacji. Słowa są dla mnie generalnie bardzo ważne, ich sprawność, precyzja, zmienność, elastyczność i stałość. Kontekst. Zaliczam się do bardzo niepurystycznych fanek i „używaczek” języka ojczystego. Uwielbiam feminatywy, akceptuję nowe formy zastosowań wyrazów wszelakich, jednocześnie rozsmakowując się w ich starych formach, etymologii i zastosowaniach.
Moimi idolami słów za dzieciaka byli Leśmian, Tuwim i Staff, ale też układałam od podstawówki piosenki do poezji Szymborskiej. Język używany świadomie jest niebywałym treningiem. Nauka prowadzenia długich dyskusji, argumentowania, wzajemnego odbioru i przyjmowania roboczych hipotez powinny być traktowane poważniej nawet niż, tak pielęgnowane, nauki ścisłe. Ciągle się tym fascynuję. I tak to już chyba będzie (śmiech).
Jest Pani trochę lokalną patriotką?
Gdy słyszę to hasło to uśmiecham się pod nosem. Widzę i słyszę od razu mojego męża, który od lat prowadzi długie monologi na temat tego, że patriotą nie można być lokalnym. Tylko albo się jest patriotą, albo nie (śmiech). Odpowiadając na powszechne rozumienie tego hasła – to tak. Utożsamiam się z miejscem, w którym mieszkam. Mam taką budowę i też potrzebę. Nie czułam mocnych korzeni w Warszawie i czułam się tam rozbita. Przeniosłam się po studiach na Śląsku do całkiem nieznanego mi miasta i od razu poczułam, że jestem w domu. Od 2008 roku stosuję na koncertach gwarę warmińską, która spadła mi chyba z nieba jako kolejna fascynacja lingwistyczna po podhalańskiej i kaszubskiej – które trochę poznałam wcześniej. Czepiec warmiński to jest jakieś niebywale piękne zjawisko – niczym nakrycie bretońskich bigudenek. Wspaniałe. No i modry kolor i warmińskie dzyndzałki ze skrzeczką. No i cała kraina wygląda (jeszcze) jak hobbiton.
Polecam Państwu Warmię i slow life tu u nas <3.
A skoro już o depresji i przygnębieniu była mowa. Miewa Pani takie stany? Co poradziłaby Pani młodym ludziom w takim depresyjnym nastroju? Okres pandemii chyba nie był łatwy dla tak wspaniałej, wrażliwej artystki, prawda? Zresztą jak dla nas wszystkich. Teraz to, co dzieje się na naszej granicy. Wszystko to sprzyja stanom depresyjnym. Jak sobie radzić? Ma Pani jakiś sposób? Sztuka, jak radził Schopenhauer?
Odpowiadając na to pytanie najpierw rozgraniczę potoczne „stany depresyjne” od „depresji”. Wydaje mi się, że ludzie się sami diagnozują, roboczo zamieniając smutek, czy nostalgię na „tę popularną teraz i modną depresję”. Tymczasem depresja to nie jest to samo co smutek. To jest autentyczny stan chorobowy, wywrócenie wszystkiego, co rozumiemy jako racjonalne, adekwatne i w normie. Depresja – jak to powiedziała kiedyś moja wspaniała terapeutka – jest stanem chorobowym, owszem. Do wychodzenia z niego i radzenia sobie z nim istnieją jednak konkretne narzędzia. I poznaje się je, mówiąc najkrócej, przechodząc mądrą i staranną terapię. Nie jest to kategoria tematów, którą możemy sobie, tak roboczo, przegadać tutaj i streścić do prostego rozwiązania. Bardzo mi smutno, że ludzie ze strachu przed faktem, że jest ona tematem wartym głębszej analizy, uciekają w uproszczenia. I w stare nazwy, stare remedia i słynne: jakby u mnie w domu, za dzieciaka ktoś powiedział, że ma jakąś tam depresję i nie może wstać, to zaraz dostałby w czambuł i już by mu się odechciało”. Ja mam wielkie zrozumienie dla faktu, że się przeciążamy, że dźwigamy zbyt dużo, że nie umiemy sami nauczyć się o tym mówić. Ale czasy się też zmieniły i mamy swój los we własnych rękach. I możemy działać na wielu frontach, ciała, ducha, rozumu, globu, terapii i orientować się, że nie na wszystko zadziała kubek gorącego rumianku z szarlotką, albo co gorsza – kielich. Jeśli już ktoś u siebie zauważy, że poziom zmęczenia i braku nadziei jest przytłaczający, że aż nie chce się brać wdechu, zmieniać boku leżąc od tygodnia w jednym miejscu, i widzi tylko jedno racjonalne rozwiązanie w swojej głowie – rozwiązanie ostateczne – to zdecydowanie czas na słuchanie siebie i pójście po pomoc.
Pandemia, jasna sprawa – tak samo jak stany okołowojenne i inflacja – zwiększają presję, zmęczenie, napięcie i złe mechanizmy, ale ja poszłam na terapię z innymi objawami, na lata przed pandemią – i gdyby nie kilka lat pracy nad sobą – byłabym w tragicznym miejscu. A wraz ze mną reszta gniazda. Bo nie jesteśmy sami na świecie – wszystko jest ze sobą połączone. I tak, sztuka pomaga przetwarzać, czuć, rozluźniać, nawet odsuwać chwilowo od siebie – rzeczy związane z emocjami i naszymi doświadczeniami. Przyjmowanie aktywne i zaangażowane działają równie wspaniale co jej tworzenie.
Poza pasją muzyczną, maluje Pani. Ma Pani czas na inne hobby?
Hobby to jest słowo, którego nigdy nie polubiłam. Pewnie dlatego, że mój mózg natychmiast wypluwa zdjęcie z lat 90-tych, z jakichś magazynów i widzę przykładowego wujka Cześka kolekcjonującego puszki po piwie Brok, na emeryturze.
Robię makiety mieszanymi technikami: gorącego kleju, terakoty i wszystkiego co mi wpadnie w ręce oraz piszę felietony i średnie formy prozą. Ale to działania kompulsywno -relaksacyjne, nigdy nie wiadomo co to z tego wyjdzie i czy się kiedykolwiek do czegoś przyda. Podobnie mam z wieloma rzeczami, malowaniem, czasem ćwiczeniem zapalczywym na nietypowym instrumencie, któremu nie znalazłam jeszcze przeznaczenia. Lubię bardzo gotować, ale nie codziennie. Jestem foodiesem. Zdecydowanie. I też troszkę nie pasuję do tej krainy, bo nie piję od lat alkoholu – a zorientowałam się, że niektórzy smakosze się normalnie o to obrażają.
Jakie ma Pani plany na przyszłość?
Nie przestawać. Nie ustawać. Umieć czasem odpocząć bez lęku.
A tak serio, to planuję płytę Solo Act oraz kolejne ruchy jazzowe i folkowe. A na najbliższą jesienio-zimo-wiosnę zapraszam wszystkich olsztyniaków i okolice do mnie na cotygodniowe spotkania projektu „Desant kultury”, w ramach którego zrealizuję autorski projekt: CHÓR LUDZKI – dla wszystkich pokrzywdzonych, nie-profesjonalnych melomanów/śpiewaków/wokalistów, którzy oczami duszy widzieli swoją przyszłość wśród innych śpiewających, ale z jakiegoś przykrego powodu uznali (lub raczej ktoś im zasugerował), że się do tego nie nadają.
Chcę użyć wszystkich moich sił talentów aby pomóc im to wrażenie odczarować, aby mogli z muzykowania, głosem, czy słuchaniem – czerpać jeszcze więcej przyjemności i satysfakcji. Robiłam takie rzeczy już wcześniej, o ile ktoś podejmie to ryzyko i się zapisze – będzie nam cudownie!
Wywiad ukaże się na portalu z Radzynia Podlaskiego. Pani gra z radzyniakiem, Michałem Kapczukiem.
Nagrał z nami na albumie „Drepessed Lady” – Michał Kapczuk! To świetnie się składa, bo jest to wspaniały człowiek i wybitny kontrabasista, z którym granie to czysta przyjemność i zaszczyt. Kiedy ustalaliśmy z Jackiem skład, a zasada była taka, że ma to być skład marzeń, Jacek natychmiast zaproponował Michała. Dzieli on scenę z najwybitniejszymi muzykami i bardzo zasadnie. Życzę sobie, aby było mi dane grać z nim jak najczęściej!
Dziękuję za rozmowę i zapraszamy na koncerty do Radomia i Radzynia Podlaskiego.
Bardzo Panu dziękuję, Panie Adrianie, za rozmowę i wyglądam kolejnych okoliczności wspólnych!
Na płycie usłyszymy także kontrabas radzyniaka, Michała Kapczuka