Poruszaliśmy się „z buta” (bo perspektywa włożenia maseczki, choćby na kilka minut, w metrze wydawała się nam absolutnie nie do przyjęcia – a w środkach komunikacji w Wiedniu one nadal obowiązują), więc na stadion na Praterze dotarliśmy pół godziny przed koncertem. A tam szok! Wielki obiekt wypełniony w 100 procentach: trybuny i płyta. Czyli znowu okazało się, że nie jesteśmy sami w tej paranoi, która każe nam wydawać pieniądze (niemałe) na koncert prawie osiemdziesięcioletnich pradziadków od sześćdziesięciu lat ciągnących wózek pod nazwą The Rolling Stones (Jagger za tydzień kończy 79).
No jasne, że jest w tym przede wszystkim sentyment, bo wiesz, że po raz kolejny usłyszysz piosenki ze znanej setlisty – ewentualne niespodzianki to maksymalnie 2, 3 utwory. Na początek, jakoś tak z nagła, ekran zaświecił się zdjęciami Charliego Wattsa, którego nikt i nic nie zastąpi. I riff „Street Fighting Man”. Początek koncertu był jakiś taki niepewny, wszystko zaczęło grać przy „Tumbling Dice”, a że zaraz potem zagrali „Like a Rolling Stone” Dylana, „Out of Time” (przebój sprzed pięćdziesięciu pięciu lat, który wykonują na żywo dopiero na tej trasie) i „Wild Horses” to się rozpłakałem i nic mi więcej nie było potrzeba.
Nie jestem jednak redaktorem Piwowarczykiem z telewizji i nie będę rozkładał tego koncertu na czynniki pierwsze, a więc wrażenia: Jagger dożyje 120 lat, Keith był w doskonałym nastroju, i choć ze dwa razy nie trafił w struny, nic nie było w stanie tego nastroju popsuć, a Ron Wood pilnował wszystkiego.
W czasie bisów „You Can’t Always Get What You Want” rozpoczął ukraiński chór, który potem rozwinął wielką niebiesko-żółtą flagę, a na ekranie pojawiły się zdjęcia zbombardowanych przez Putina miast. Stonesi praktycznie NIGDY tak wyraźnie nie komentowali otaczającej nas coraz bardziej rzeczywistości. Ale trzeba pamiętać, że Mick Jagger i Keith Richards to wojenny rocznik 1943 (Keith do dziś się zarzeka, że pamięta niemieckie bombowce nad Londynem i twierdzi, że Hitler polował na niego).
To był mój piąty koncert Stonesów: 1998 Chorzów, 2003 Praga, 2007 Warszawa – Służewiec, 2018 Warszawa – Narodowy, 2022 Wiedeń. Gdyby ktoś, po tym pierwszym, mi powiedział, że dwadzieścia cztery lata później jeszcze ich zobaczę, uznałbym go za wariata. Dlatego nie napiszę, że ten koncert był moim ostatnim…
PS: A przy okazji zwiedziliśmy sobie Wiedeń. Jak przystało na Wiedeń – piękny i dostojny, choć coraz bardziej multi-kulti.
PS 2: Uwaga! The Rolling Stones zagrają w Berlinie 3 sierpnia. Będzie to ich ostatni (dołożony do pierwotnych planów) koncert w ramach tegorocznej trasy po Europie. Kto jeszcze nie był – ma szansę! Choć nie wiem, czy są jeszcze bilety.
PS 3: Dzięki, Szymon (pierwszy koncert zaliczył jako dziesięciolatek w 2007!), Śloper, Gorgo i Jarek! Było pięknie.