Gdy Stonesi na początku roku ogłaszali europejską trasę na swoje sześćdziesięciolecie (!), nadzieje na koncert w Polsce oczywiście mieliśmy. Tym razem jednak nas pominęli, ale nie obrażaliśmy się. Ustaliliśmy, że opcją numer jeden w bitwie o bilety będzie Wiedeń. A w cyfrowej walce niezawodny jest mój Brat. W połowie marca wyjazd do Austrii był pewny.

Słów kilka należy się Wiedniowi. Na kolesiu, który nie był NIGDZIE (poza sześćdziesiątką Micka Jaggera w 2003 w Pradze), wrażenie zrobiło absolutnie wszystko. Ogród Burggarten z pomnikiem Mozarta, Pałac Hofburg, Katedra Św. Szczepana (najpiękniejsze brzmienie organów, jakie słyszałem), mijane co kilometr cudaki przebrane za największego wiedeńskiego kompozytora, ulice, uliczki, deptaki, budynki… I czystość, rzucająca się w oczy. Wiedeń przekona do zwiedzania najbardziej opornych.

Centralnym punktem był oczywiście koncert. Siedmiokilometrowy spacer na Ernst Happel Stadion pozwolił nam „liznąć” jeszcze więcej miasta, na czele z częścią parku Prater, tak chętnie wspominanego w komentarzach przez Dariusza Szpakowskiego. Kiedy zajęliśmy miejsca na sektorze, uderzyła nas rzesza ludzi, zgromadzonych na płycie.

Stonesi nie kazali na siebie długo czekać. Weszliśmy na obiekt ok. 20:15, a niewiele ponad pół godziny później „przywitał” nas uśmiechający się ze zdjęć, nieodżałowany Charlie Watts. A po chwili „Ladies and gentlemen: The Rolling Stones!” i Keith wystartował z riffem „Street Fighting Man”. Z początkowo dziwnym brzmieniem wokalu Micka szybko uporali się technicy. I poszło. Wzruszyłem się przy „Tumbling Dice”, pięknie zagranym, a wcale nie ulubionym moim numerze Zespołu.

Po ponad pięćdziesięciu latach od nagrania, Stonesi postanowili wprowadzić po raz pierwszy do setlisty „Out Of Time”. Ależ to wchodzi! Adam stwierdził, że ten kawałek powinien być grany na polskich weselach, pasuje idealnie.

Oczywiście większość występu to stały zestaw: „Start Me Up”, „Jumpin’ Jack Flash”, mój ulubiony ostatnio koncertowy punkt „Paint It Black”, i tak dalej. Jagger się nie zatrzymuje, wciąż przy tym naprawdę dobrze śpiewając. Richards kupuje każdego lekkim choćby uśmiechem. Od ponad dwudziestu lat gra oszczędnie, palce czasami mu się omskną, ale niezmiennie jego gitarą brzmi ten Zespół. Mam wrażenie, że na tej trasie Keith śpiewa lepiej, niż choćby cztery lata temu! Trudniejsze wioślarskie tematy to zadanie Ronniego Wooda. Jestem absolutnym fanem jego gry techniką slide.

Ekipa okołostonesowa daje radę. Dęciaki, chórki (choć Lisy Fischer trochę brak…), Chuck Leavell na klawiszach i zawodowa sekcja rytmiczna. Charlie Watts gdzieś tam nad tym czuwa…

Podczas wieńczącego show „Satisfaction” pomyślałem, że to nie musi być ostatni raz. Stonesi są w formie. Po co kończyć, kiedy wszystko gra i buczy?