Dawno, już dosyć dawno temu, któregoś wiosennego wieczoru, kiedy trenowałem ołówki, a pies pomimo szalejącej za oknem ulewy siedział pod drzwiami ze smyczą w pysku, uświadomiłem sobie nagle, że niebawem Wielkanoc. Od razu naszły mnie wspominki, twarze bliskich pochłoniętych czymś, co uważali za ważne, przeczucie celebracji nieuchwytnego, wreszcie całkiem prozaiczne, aczkolwiek na zawsze zapadłe w pamięć dawne zapachy…
Tydzień, a dokładnie przed Wielką Środą rozpoczynało się coś, czego niegdyś pasjami nie znosiłem, a mianowicie Wielki Zryw. Najpierw żona dokonująca przeglądu garderoby. Zimowe insygnia ustępujące wiosennym. Następnie morderczy triatlhon prania, przesuwania mebli i zamiatania, przy użyciu całego arsenału elektroagd. Żona ze szczotą w jednej i szmatą w drugiej ręce obsługując wszystko na raz. Do tego nieustanne wietrzenie oraz wisząca w powietrzu awaria instalacji… Równolegle najlepszy z synków dobywał z rocznego depozytu sprzęt wodno-szturmowy. Wiadomo – dyngus. Pierwsze strzelanie i jak zwykle totalne zalanie łazienki, a w konsekwencji interwencja sąsiadów z dołu. Próbowałem wprawdzie oponować, wprowadzić pewną harmonię, lecz ku mojemu uzasadnionemu rozgoryczeniu traktowano mnie co najmniej jak nieszkodliwego retora.
W drugiej fazie pojawiały stosy przepisów kulinarnych, a ponadto wosk w towarzystwie farbek. Cykl pieczenia i gotowania traktowano nieomal jak egzamin końcowy. Kuchnia niczym buchająca żarem piekarnia, ba, kosmodrom tuż przed odpaleniem. Próbując lobbować na rzecz poskromienia patetycznych namiętności cukierniczych, nieodmiennie napotykałem stanowczą odmowę, mało tego, po stronie mamusi tradycyjnie stawał ten mały zdrajca, ten kuchenny intrygant, ten… szepcząc: jeszcze keks, jeszcze mazurek, jeszcze makowiec. Ech, płacząc, tarłem chrzan.
Z kolei kiedy kawalkada ciast i sałatek piętrzyła na półmiskach, nastawał czas domowych sianokosów, albowiem z parapetów wynurzały doniczki dorodnej rzeżuchy. Niebawem będą po nich hasać czekoladowe zajączki w towarzystwie baranków cukrowych (cukrowe pustaki – jak zwykł mawiać nasz spostrzegawczy milusiński).
Gdy wszystko zapięte na przysłowiowy ostatni guzik, żona niczym rasowy taktyk ryglowała wejście do kuchni, odcinając posiłki. Cóż, wygłodzony, wymykałem z towarzyszącą mi latoroślą do sklepu, z utęsknieniem oczekując rezurekcji.