Dzień jedenasty, czyli herosi wchodzą, bohaterowie odpadają

Na pytanie: „Czy Chelsea awansuje do półfinału?” Thomas Tuchel (na konferencji po meczu w Londynie) odpowiedział: „Nie. Jeśli będziemy tak dalej bronić, to rywalizacja już się skończyła”. No i Chelsea faktycznie odpadła, ale niemiecki trener może być dumny ze swojej drużyny.

Przez osiemdziesiąt minut meczu w Madrycie Real w zasadzie nie istniał. Goście rzucili się na Królewskich z taką wściekłością, jakby walczyli o życie. To nie było jednak tylko zaangażowanie, lecz także wielka piłkarska jakość. Chelsea zagrała bowiem mecz koncertowy. Tuchel przemeblował skład i boisko przyznało mu rację – desygnowani tym razem od początku na boisko Loftus-Cheek, Werner i Kovacić wypadli świetnie.

Po kwadransie gry trafił, znakomity na Santiago Bernabeu, Mason Mount. The Blues nie pozwalali oddychać gospodarzom. Zabierali im piłkę i mknęli na ich bramkę. Bezradny Real zmuszony był do rozpaczliwej obrony. Stan dwumeczu został wyrównany niedługo po przerwie, kiedy dośrodkowanie Mounta z rzutu rożnego wykończył strzałem głową Antonio Rudiger. Tyle, że… tego stałego fragmentu nie powinno być – Szymon Marciniak z asystentem popełnili błąd. Za to dwanaście minut później ustrzegli się go. Marcos Alonso dał (wydawało się) wstępną przepustkę Chelsea do półfinału pięknym strzałem w okienko, lecz chwilę wcześniej opanowanie piłki umożliwił mu jej kontakt z ręką. Polskim sędziom pomogła ekipa VAR.

To nie podłamało The Blues. Kwadrans przed końcem zwariował Timo Werner, który ruszył z – wydawało się – straceńczą szarżą po otrzymaniu podania na wolne pole. W szesnastce Realu momentalnie zrobiło się gęsto od białych koszulek. Niemcowi udało się jednak wymanewrować dwóch obrońców i strzelić; piłka po rękach Courtoisa wpadła do bramki. Chelsea była w półfinale. A Real?

A Real ma w składzie Lukę Modricia. Asysta Chorwata przy golu Rodrygo przejdzie do historii.

 

Wtedy, w 80. minucie, Królewscy złapali wiatr w żagle. Już nie byli źle bawiącą się widownią na koncercie zespołu Chelsea. Londyńczycy zresztą nie spuścili z tonu; było im po prostu trudniej, bo rywal się obudził.

Rozpoczęła się dogrywka, którą zdefiniowała akcja słaniającego się na nogach (ale zachowującego energię na tę jedną akcję) Viniciusa. Brazylijczyk grał kiepsko: źle dryblował, podejmował głupie decyzje w ataku i był kompletnie bierny w bronieniu (a pamiętajmy, że to głównie Chelsea atakowała w tym meczu). Pognał za zagraną wzdłuż linii bocznej piłką. Tym razem nie wikłał się w pojedynek, kiedy doskoczył do niego obrońca, tylko subtelnie dośrodkował. A w polu karnym miejsca sobie szukał Karim Benzema. I znowu to zrobił – pokonał Mendy’ego strzałem głową.

Od tego momentu Real robił dużo, żeby gra była szarpana, przerywana. Zrywy Chelsea kończyły się niecelnymi lub bronionymi przez Courtoisa strzałami.

Piękny mecz, najlepszy w tym sezonie. Chwała zwycięzcom, chwała pokonanym!

Bayern znowu odrabia i zapominamy o wpadce? Pudrujemy przeciętną formę strzelaniną? Nie tym razem.

Wiadomo, jak to miało wyglądać: Bayern bardzo ofensywnie ustawiony, Villareal skoncentrowany na wybijaniu z rytmu rywala. A było tak: Bayern nie złapał rytmu, bo ostatnio ma z tym problem, a Villareal? Jeśli coś wybijał, to piłkę po częstych wrzutkach gospodarzy. Bawarczykom ewidentnie nie kleiła się szybka, zabójcza gra, z której jest znany i którą potrafił masakrować przeciwników. Bayern przeważał, ale zupełnie niekonkretnie. A żeby strzelić gola, potrzebował błędu rywala. Parejo zawahał się wyprowadzając piłkę; po odbiorze trafiła ona do Lewandowskiego, który przyszykował ją sobie do strzału. Wysunięty daleko przed bramkę Rulli nie mógł wiele zrobić.

Mimo straty korzystnego wyniku, Villareal nie zmieniał swojej gry. Unai Emery czuł, że Bayern jeszcze bardziej się otworzy, aby uniknąć dogrywki. A to zawsze daje przestrzeń do kontr. Strzelony gol nie wpłynął zresztą ożywczo na gospodarzy. Świeżym powiewem było za to wejście na boisko Chukwueze.

W 88. minucie Parejo wzorowo rozprowadził kontratak, rehabilitując się za stratę przy golu dla Bayernu. Piłkę przejął Moreno, zobaczył pędzącego równolegle Chukwueze i do niego podał. Nigeryjczyk uderzył nieczysto, ale dzięki temu skutecznie, bo futbolówka poleciała nad ręką Neuera i wpadła. Sensacja stała się faktem!

To najbardziej niespodziewane pożegnanie Bayernu z Ligą Mistrzów od dziewiętnastu lat, kiedy nie wyszedł z grupy!

Dzień dwunasty, czyli gra w piłkę daje awans

Skoro Atletico musiało strzelić, żeby myśleć o awansie, jego gra nie miała prawa wyglądać tak, jak w Manchesterze. Podopieczni Simeone byli bardzo agresywni, nawet biorąc pod uwagę to, że są z tego znani. Cóż, to nie wystarczyło.

O ile gospodarze doskakiwali do rywali wcześniej, niż poprzednio (teraz nie pozwalali Manchesterowi na swobodne rozgrywanie, starając się w ogóle je uniemożliwić), o tyle problem pojawiał się, kiedy już piłkę przejęli, zwłaszcza w pierwszej połowie. Goście w zasadzie mogli zamknąć sprawę już przed przerwą, ale Gundogan trafił w słupek. Odważniej Atletico ruszyło w drugiej części.

Mistrzowie Hiszpanii grali po przerwie lepiej od mistrzów Anglii. Obywatele musieli „wcielić się w Atletico”, do czego nie są przyzwyczajeni, ale szło im dobrze. To świetni piłkarze, tworzący zorganizowany mechanizm, więc kiedy trzeba bronić, również imponują. Co nie znaczy, że Atletico nie było bliskie szczęścia.

Gospodarze oddawali dużo strzałów, ale były one niecelne. Często dośrodkowywali, ale w polu karnym królowali Stones i Laporte oraz Ederson. Najlepszą sytuację miał Angel Correa, po blisko stu minutach gry. Brazylijski bramkarz gości obronił strzał Argentyńczyka. Wtedy Atletico grało już w dziesiątkę, po czerwonej kartce dla Filipe, który niby przypadkowo kopnął Fodena. Rozpętała się awantura, która tylko zaszkodziła Atleti, bo wybiła je z uderzenia.

Zatem nie będzie derbów Madrytu w półfinale, za to przewidywalny (w równej formie) Manchester City spotka się z nieprzewidywalnym Realem Madryt.

Mając w garści bardzo dobrą zaliczkę, Juergen Klopp pozwolił odpocząć kilku swym gwiazdom po (liga) i przed (Puchar Anglii) meczem z Manchesterem City. Benfica nie przyjechała do Anglii na wycieczkę; walczyła zawzięcie, ale ani przez chwilę nie była blisko wyrównania stanu rywalizacji. Otrzymaliśmy dobry, żywy mecz.

Do przerwy był remis. Znowu głową po rzucie rożnym gola strzelił Konate. Dziesięć minut później wyrównał Ramos. Atakować starali się i jedni, i drudzy, dlatego dobrze się to oglądało. Po przerwie drużyny dołożyły po dwa gole, podobne do siebie. W przypadku Liverpoolu były to dołożenia „szufli” przez Firmino, po bardzo dokładnych centrach kolegów. Natomiast trafień Benfiki (Jaremczuka i Nuneza) sędziowie początkowo nie uznali, ale ich decyzje zostały „zwideoweryfikowane” – spalonych nie było. Na koniec też był remis.

Teoretycznie Liverpool znów ma szczęście, bo w półfinale czeka Villareal. Niech jednak przypadek Bayernu będzie dla faworyta przestrogą.