Dzień dziewiąty, czyli Foden show

Kilka tygodni temu Atletico Madryt odprawiło Manchester United. Los sprawił, że mistrzowie Hiszpanii rychło wrócili do „angielskiej Łodzi”. Czekało ich trudniejsze zadanie, bo w Manchesterze od kilku lat rządzi City.

Diego Simeone nie czarował w mediach, że jego podopieczni zagrają odważnie na terenie mistrza Anglii. Pep Guardiola również zdawał sobie sprawę z tego, że Atletico nie pójdzie na wymianę ciosów. Czyli: jedni i drudzy grają to, co lubią – gospodarze prowadzą grę, goście im przeszkadzają. Co z tego wyszło? Niestety, słaby mecz…

Atletico zamurowało się na tyle skutecznie, że Manchester City nie był w stanie nawet oddawać strzałów. Antoine Griezmann, ustawiony przez Simeone „w ataku” wraz z Joao Felixem, przez całą pierwszą połowę nie miał ani jednego kontaktu z piłką w fazie ofensywnej! Skupiony był niemal wyłącznie na bronieniu. Obywatele zmuszeni byli do dośrodkowań z gry, czego nie lubią i im nie wychodzi. Niedokładny był nawet Kevin De Bruyne, zwykle przecież zagrywający piłki „na nos”. Słabo grali Mahrez i Bernardo Silva, przez co nie było komu wejść w indywidualny pojedynek i stworzyć przewagę. Atletico nie posiadało piłki, a mimo to mecz toczył się pod jego dyktando.

Po przerwie goście nieco się otworzyli, bo doprawdy trudno jeszcze bardziej migać się od gry. Przeprowadzili kilka kontrataków. Nadal jednak dominowało bicie głową w mur gospodarzy. Wszystko zmieniło wejście na boisko Phila Fodena.

Młody Anglik asystował przy golu De Bruyne. Każdy kontakt z piłką Fodena to był show. Dryblingi? Wszystkie udane. Nieoczywiste podanie fałszem w pole karne? Dokładne co do centymetra. To za sprawą jego akcji gospodarze mogli podwyższyć prowadzenie i znacznie zbliżyć się do półfinału. Pod koniec piłkarze Atletico zaczęli złośliwie faulować, niezbyt będąc zainteresowanymi odrobieniem strat. Raczej chodziło im o utrzymanie niekorzystnego – ale nie zamykającego sprawy – wyniku. Kto wie, może Diego Simeone ma plan na rewanż?

Benfica szczęśliwie awansowała do ćwierćfinału. Jako potencjalnie najsłabszy uczestnik tej fazy, trafiła w losowaniu najgorzej, jak mogła. Na Liverpool, wygrywający ostatnio każdy mecz (poza rewanżem z Interem).

No i żadnej niespodzianki w Lizbonie nie było. Liverpool strzelił po stałym fragmencie (Konate), pięknej akcji (cross Alexandra-Arnolda, zgranie Luiza, wykończenie Mane) i na tym nie chciał poprzestać. Salah powinien ten mecz zamknąć jeszcze przed przerwą. Benfice należy oddać, że zrobiła wszystko, żeby utrudnić misję rywalowi. Po błędzie Konate, Darvin Nunez strzelił gola kontaktowego. I to tyle, bo był to modelowy przykład meczu, którego wynik odzwierciedla różnicę między drużynami. A skończyło się na dwubramkowej, mogło na wyższej. Rewanż to raczej formalność.

A w weekend Manchester City podejmie Liverpool w meczu ligowym, który może zdecydować, kto będzie mistrzem Anglii. Zobaczymy, komu po wtorku zostało więcej sił.

Dzień dziesiąty, czyli VillaReal

Real Madryt miał rachunki do wyrównania z Chelsea po wyraźnie przegranym ubiegłorocznym półfinale. Forma Królewskich nie napawała optymizmem: klęska w El Clasico, męczenie buły w kolejnych meczach ligowych. Świetna druga połowa rewanżowego meczu PSG jawiła się więc jako pojedynczy zryw. Natomiast Chelsea prezentowała stabilną wysoką dyspozycję… aż do ostatniego weekendu. Niespodziewanie wysoka porażka u siebie z Brentford musiała niepokoić.

Chelsea zaczęła intensywnie, a Real się przyczaił. Ale nie na długo. Benzema napędził akcję zagraniem piętą, Vinicius przygotował sobie piłkę w polu karnym, ale strzelił w poprzeczkę. Niedługo potem Brazylijczyk zrehabilitował się, znakomicie dośrodkowując do wbiegającego Francuza, który oddał perfekcyjny strzał głową. Nieostatni tego dnia. Trzy minuty później zacentrował Modrić, Benzema przemieścił się w taki sposób, aby móc dograną piłkę skontrować. No i zrobił to: „uderz tam, skąd przyszła”. Tuż po przerwie kapitan Realu skompletował hattrick, korzystając z fatalnego błędu Antonio Rudigera i Edouarda Mendy’ego.

Podobieństwo do rewanżu z PSG było ewidentne. Tylko wtedy było odwrotnie: pierwszego gola Real strzelił po błędzie przeciwnika, dwa kolejne w krótkim odstępie czasu, wyczuwając jego słabość i strach. Autor ten sam – Benzema!

Po dwóch szybkich ciosach Chelsea potrzebowała chwilę, aby się otrząsnąć. Kontaktowego gola strzelił dobrze grający Kai Havertz, krótko przed przerwą. Po bardzo dobrej pierwszej połowie, zapowiadała się smakowita druga. Tyle, że Chelsea zaczęła ją najgorzej, jak się dało, i znowu miała dwa gole straty. Nie można powiedzieć, że nie próbowała jej zniwelować. Ale Real miał tego wieczora dwóch bohaterów: jednego najbliżej bramki przeciwnika, drugiego we własnej. Thibaut Courtois to być może najlepszy dzisiaj bramkarz na świecie. Robi użytek ze swoich dwóch metrów wzrostu i jest cały czas maksymalnie skoncentrowany. A wcale nie musiało być o to łatwo na Stamford Bridge, gdzie Belg spędził kilka sezonów przed przeprowadzką do Madrytu.

Teraz jego były klub czeka wyprawa do stolicy Hiszpanii. Wyprawa bardzo trudna, po niemal niemożliwy cel…

Poszatkowanie Juventusu przez Villareal zrobiło duże wrażenie. Podobnie jak reakcja Bayernu w rewanżu na problemy w pierwszym meczu z Salzburgiem. Żółta Łódź Podwodna miała pokazać, że żaden rywal jej niestraszny. A Bawarczycy, że remis w Salzburgu był przypadkiem.

Już w ósmej minucie Villareal swoje udowodnił. Unai Emery musiał dostrzec, że Bayern ma problemy w defensywie, więc nakazał swoim piłkarzom otwartą grę. Gol Danjumy to kalka trafienia Moraty z meczu Hiszpania – Polska na mistrzostwach Europy (tutaj linię spalonego złamał Kimmich). Mogło być jeszcze gorzej, ale Coquelin był na minimalnym ofsajdzie tuż przed swym pięknym trafieniem, a Moreno nieznacznie się pomylił, lobując Neuera z połowy boiska.

Nawet będąc w słabej formie (rzadka okoliczność), Bayern tworzy sobie sytuacje. Tak było i tym razem, choć bez zwyczajowego tłamszenia rywala (na to Villareal był zbyt dobry). Gola powinien strzelić Muller, ale – znajdując się na piątym metrze – nie zdołał przeciąć piłki. Kiepski występ zaliczył Robert Lewandowski.

Villareal wygrał zasłużenie i powinien pluć sobie w brodę, że nie udało się zrobić tego w wyższym wymiarze. Tak czy inaczej, Bayern czeka trudna przeprawa, bo przeciwnik to poukładana, pewna siebie drużyna.