Znowu nie trafiliśmy na rywali z naszego kontynentu. I dobrze. Od tego są mistrzostwa Europy.

Granie na mundialu rozpoczniemy 22 listopada z Meksykiem. To drużyna z patentem na wychodzenie z grupy. Potrafi napsuć krwi potęgom (wygrane z Niemcami w 2018 i Francją w 2010, remisy z Brazylią w 2014 i Włochami w 2002), ale to raczej nie dotyczy nas. Meksykanie nie zawalają meczów w grupach (chyba, że mogą – 0:3 ze Szwecją przed czterema laty) i na to trzeba zwrócić uwagę. To mocny mentalnie zespół, którego nie wybijają z rytmu pozaboiskowe wydarzenia (afera „obyczajowa” w 2018).

Najnowsza mundialowa historia jest zatem atutem El Tri. To nie znaczy, że nie możemy ich ograć. Potencjał mamy podobny – oni nie mają takiej gwiazdy, jak my; są za to lepsi od nas z piłką przy nodze. Selekcjoner Gerardo Martino preferuje zachowawczy styl, kłócący się z meksykańską naturą. Biorąc pod uwagę podobne upodobania Czesława Michniewicza, trudno przewidzieć, kto będzie chciał w tym meczu prowadzić grę.

Z Meksykiem na mundialu zmierzyliśmy się raz, w 1978 roku. Był to pierwszy wielki mecz Zbigniewa Bońka na mistrzostwach świata; ostatniego swojego reprezentacyjnego gola strzelił wtedy Kazimierz Deyna. My mieliśmy wtedy najsilniejszą kadrę w historii, zaś Meksyk uznawany był za słabeusza. Sytuacja zatem nieporównywalna z obecną.

Cztery dni po meczu z Meksykiem zagramy z Arabią Saudyjską. To – podobnie jak Polska niestety – jedna z najsłabszych drużyn w mundialach, w których brała ostatnio udział. A tak się składa, że – znowu podobnie jak w przypadku Polski – ostatnie trzy występy Saudów to lata 2002, 2006 oraz 2018. Na wyjście z grupy czekamy jeszcze dłużej od nich, bo im udało się to w 1994 roku…

Niemniej, Arabia Saudyjska to w mundialowych realiach po prostu słaba drużyna i jeśli chcemy czegoś więcej na tegorocznym turnieju, to musimy ją ograć. Oczywiście – trzeba pamiętać, że, po pierwsze: klimat w Katarze będzie sprzyjał naszemu rywalowi. Po drugie: jest to drużyna zgrana, bo większość zawodników gra w rodzimej lidze. Po trzecie: mają trenera, który jest wybitnym selekcjonerem. Herve Renard wygrał Puchar Narodów Afryki z Zambią – to tak, jakby Polska została mistrzem Europy. Duża rzecz! Nawet, jeśli było to dziesięć lat temu.

Z Arabią Saudyjską potykaliśmy się trzykrotnie, wygrywając z nią za każdym razem jedną bramką. Czekamy na powtórkę.

A na końcu czeka Argentyna. Ojczyzna piłkarzy: największego w dziejach i najlepszego w XXI wieku. Dwukrotny mistrz świata. Drużyna ZAWSZE naszpikowana wybitnymi zawodnikami. Kandydat do medalu na każdym mundialu (no, może poza cyrkiem, którym Albicelestes byli cztery lata temu).

Po erze Diego Maradony, w latach 1998-2010, Argentyna zawsze jechała po mistrzostwo świata. A najbliżej triumfu była wtedy, kiedy akurat przed turniejem nikt na nią nie stawiał, czyli w 2014 roku. Tegoroczny mundial będzie ostatnim, w którym zagra Leo Messi. Argentyńczycy marzą o tym, aby powtórzył wyczyn Boskiego Diego z 1986 roku.

O to będzie trudno, bo Messi jest cieniem siebie sprzed lat. Ale siłą Albicelestes jest dzisiaj brak uzależnienia od swojego lidera. Przez lata nawet wielkie gwiazdy reprezentacji oglądały się na to, co zrobi Leo. Teraz tego nie ma. Jest za to zbalansowana drużyna (często była dysproporcja między świetnym atakiem a przeciętną obroną), która nie przegrywa i która jest podbudowana pierwszym od blisko trzydziestu lat triumfem (wygrana w Copa America). I, jak zawsze, grają w niej znakomici piłkarze.

Z Argentyną graliśmy w mistrzostwach dwukrotnie, najpierw ją pokonując w 1974 (początek marszu drużyny Kazimierza Górskiego), by po czterech latach ulec na jej terenie (załatwił nas Mario Kempes). Poważnego meczu z nimi nie mieliśmy od lat. Oby ten mundialowy był o coś. I dla nas, i dla nich. Faworytem i tak będą oni.

Nie jest niemożliwy awans do 1/8 finału. Na nich!