Dzień piąty, czyli Bayern włącza tryb zniszczenia
Duże problemy w Salzburgu, zadyszka w Bundeslidze, słabszy okres Roberta Lewandowskiego. Te sprawy toczyły ostatnio Bayern. O pierwszej i trzeciej można już zapomnieć, rozwiązanie drugiej to najpewniej kwestia najbliższego czasu.
Już w pierwszej minucie starcia w Monachium, gospodarzy na prowadzenie mógł wyprowadzić kapitan reprezentacji Polski. A w drugiej swoją okazję mieli goście. Wydawało się wtedy, że to będzie podobny mecz to tego w Austrii. Ale nic z tych rzeczy… Lewandowski potrzebował dziewięciu minut na skompletowanie hattricka (warto podkreślić, że oba wykorzystane karne sam wywalczył). Potem Bayern dalej punktował Salzburg. To było najlepsze wydanie monachijskiego walca; jego oblicze, którego obawiać się może cała Europa. Przy pięciobramkowym prowadzeniu Bayern stracił gola, na którego zaraz odpowiedział dwoma.
Starcie z silniejszym przeciwnikiem w ćwierćfinale potwierdzi, czy Bayern właśnie wkroczył w najlepszy swój czas w tym sezonie. Nas oczywiście cieszy świetna forma Lewego. Tak się wraca na swoje tory!
Liverpool miał kontrolować ten mecz. I robił to, przy okazji stwarzając sobie sytuacje do całkowitego zamknięcia rywalizacji. Matip i Salah obijali obramowanie bramki. Inter też próbował, ale nie był tak groźny jak The Reds. Aż tu nagle, w 62. minucie Lautaro Martinez zrobił coś takiego:
Pojawiła się szansa na niespodziankę na Anfield. A zaraz potem… znikła. Obdarowany wcześniej żółtą kartką Alexis Sanchez zrobił to:
…i to był dla niego koniec meczu.
Dwie minuty zdefiniowały ten mecz i całą rywalizację Interu z Liverpoolem. Szkoda, bo grających w komplecie mistrzów Włoch stać było na doprowadzenie do dogrywki. A tak gospodarze spokojnie dowieźli „zwycięską porażkę” do końca.
Dzień szósty, czyli Benzema krzyczy: „Vamos!”
Zgodnie z przewidywaniami, mecz Manchesteru City ze Sportingiem nie przyniósł żadnych emocji. Pep Guardiola dał odpocząć gwiazdom. Odfajkowane, idziemy dalej.
Z to w Madrycie otrzymaliśmy wykwintne danie. W pierwszych minutach Real zaatakował (bo musiał), ale konkretów z tego nie było. Po kwadransie gry goście przejęli kontrolę nad meczem. Szalał Mbappe, który strzelił dwa gole – pierwszego jeszcze sędziowie anulowali, bo był spalony, natomiast drugi (już uznany) ustawił PSG w doskonałej sytuacji. Gospodarze byli bezradni tak samo, jak trzy tygodnie wcześniej w Paryżu.
Do końca meczu pozostawało pół godziny. Paryżanie wyglądali na pewnych siebie, spokojnie operowali piłką. I stracili czujność. Naciskany przez Benzemę Donnarumma kopnął futbolówkę wszerz linii końcowej pod nogi Viniciusa, który błyskawicznie odegrał na siódmy metr do kapitana Realu, a ten przywrócił nadzieję. Królewscy zorientowali się, że paryżanie się pogubili. Zaczęli atakować z furią. Świetne zmiany dali Rodrygo i Camavinga. Kwadrans po wyrównaniu wielką klasę pokazał Luka Modrić. Ruszył z własnej połowy, podał piłkę do Viniciusa. Brazylijczyk nie miał pomysłu na indywidualne zakończenie akcji, więc odegrał na dwudziesty metr do Chorwata. A ten posłał nieoczywiste, fenomenalne podanie do Benzemy, który takich okazji nie zwykł marnować.
Goście mieli strach w oczach. Zaczęli od środka, po chwili stracili piłkę. Rodrygo zagrał do przodu, Vinicius starł się w polu karnym z Marquinhosem, który niefrasobliwie wybił futbolówkę pod nogi Benzemy. Francuz błyskawicznie strzelił. Real awansował!
Ostatnie pół godziny w wykonaniu Los Blancos przywołało wspomnienia. To był Real, który w latach 2016-18 opatentował Ligę Mistrzów. A PSG? Okazało się, że to wciąż drużyna bez charakteru.