Grupa dorosłych osadników zebrała się na polanie wokół ogniska. Na niebie jasno świecił księżyc i migotały gwiazdy. Dzieci przykryte skórami dzikich zwierząt spały, pilnowane przez dwie piastunki.


– Już dłużej nie możemy czekać. Spójrzcie na nasze pociechy – powiedziała młoda kobieta z długim, ciemnym warkoczem.

– Co z nimi? – Mężczyzna z wąsami zerknął w kierunku pogrążonych we śnie.

– Są chude, nie mogą się tu rozwijać. Tyle spotkało je nieszczęść. A przecież to przyszłość naszego rodu.

– O jakich ty, kobieto, nieszczęściach bredzisz?

– Ona ma rację – odrzekł z westchnieniem siwowłosy starzec. – Ta ziemia dłużej nas nie wyżywi. Ciągłe susze spowodowały, że nie mamy co pić. Zwierzęta z lasu pouciekały, na drzewach nie ma żadnych owoców. Czas coś postanowić. – Dotknął mlecznobiałej brody i się zamyślił.
Nikt ze zgromadzonych nie ośmielił się odezwać. Wszyscy wpatrywali się w najstarszego z rodu. Trwało to i trwało, aż wszyscy utrudzeni, nie doczekawszy się odpowiedzi, posnęli. Nagle osadnicy ocknęli się. Obudziły ich ptasie trele i pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Starzec przetarł oczy dłonią i wstał, podpierając się swoją laską. Zapatrzył się w niebo.

– Matulu, jesteśmy głodni.

– Jeść! Chcemy jeść – krzyczały dzieci.

Kobiety zerkały nawzajem na siebie, czy która nie schowała gdzieś za pazuchą jedzenia; na mężczyzn, którzy wstydzili się, że już od dłuższego czasu nic upolować nie potrafią i na starca, który w milczeniu patrzył w górę. Matki tuliły swoje dzieci tak mocno jak tylko umiały, żeby zapewnić im to, co miały w tej chwili najlepszego.

– Patrzcie na nie – powiedział mlecznobrody, wskazując na ptaki.

Mieszkańcy osady zerkali, lecz nie rozumieli, o co mu chodzi.

– Gdyby któryś z mężczyzn upolował te małe stworzenia, mogłybyśmy cokolwiek dać jeść naszym dzieciom – rzekła kobieta z warkoczem.

Jej mąż chwycił za łuk i wymierzył, by spełnić tę prośbę. Starzec złapał go za ramię.

– Skoro one żyją i są radosne, to i my możemy.

– Widzisz dziadku, że to nieprawda.

– Być może tu w pobliżu jest żyzna kraina. To nie może być daleko, skoro małe ptaszki do niej dolatują.

– W takim razie chodźmy to sprawdzić.

W mgnieniu oka spakowali swój dobytek i ruszyli w drogę. Upał doskwierał, nogi bolały, pić się chciało okrutnie, lecz maszerowali wytrwale, nucąc wesołą pieśń. Pod wieczór zatrzymali się przy strumyku. Napili się, obmyli i poszli spać.