O ruskiej „pudłówce” z trzonkiem od młotka, punkrockowym łupaniu, pierwszych krokach na scenie, radzyńskim mocnym graniu, pewnym natrętnym telefonie, londyńskim hotelu pełnego muzyków z całego świata, popowych klimatach, kawałku tworzonym na odległość, trzech projektach, planach nagrania płyty – z Wojciechem Golbiakiem rozmawiają Adam Świć i Jakub Hapka.
A. Ś.: Pamiętasz swoją pierwszą gitarę? Kto Cię nauczył grać, byłeś samoukiem?
To zaczęło się gdy miałem około 10 lat. Mój tata grywał w kapelach na klawiszach, był też akordeonistą. Gdy przyjeżdżali z grania, ten sprzęt lądował u nas w domu. Próby mieli u moich wujków, dwa domy dalej. Często tam przebywałem. Zawsze po próbach chwytałem gitarę i coś tam sobie brzdąkałem. Mniej więcej tak to się zaczęło.
Pierwsza gitara? Podejrzewam, że to była jakaś ruska „pudłówka”, która miała trzonek od młotka pomiędzy gryfem a pudłem. Pamiętam, że sporo się na tym męczyłem. Wiem, że mój tato chyba to zauważył. Któregoś dnia przyniósł mi do domu, po pracy – po późnej zmianie – pokrowiec z gitarą. Nie wiem, czy to było dużo lepsze, ale to była moja pierwsza elektryczna gitara – firmy Defil. Na desce było logo „Kosmos”. To było jakieś połączenie tego wszystkiego. Mało się nie zsikałem, nie wiedziałem, co z tym zrobić.
Jeżeli chodzi o naukę gry, to było dużo wcześniej, zanim dostałem elektryczną gitarę. Pamiętam, że jeden z moich wujków pokazał mi jeden chwyt na gitarę. Jakieś książki do nauki chwytów, ale długo z tym czasu nie spędziłem. Sam nauczyłem się podstaw, reszta była ze słuchu. Żałuję, że nigdy nie wziąłem żadnych lekcji gry na gitarze, bo trochę by mnie to podszlifowało. Nie lubiłem się uczyć, jestem chyba zbyt leniwy.
A. Ś.: Gitarze poświęcałeś sporo czasu?
W tamtych czasach na pewno. Teraz sporo grywam w kapelach. Nie ma tyle czasu, są trzy projekty. Nie spędzam w domu tyle czasu, ile powinienem.
J. H.: W wywiadzie dla „polish Express” wspomniałeś o słuchanej w młodości muzyce zagranicznej. Wymieniałeś Nirvanę, Pearl Jam, Foo Fighters. Kogo uważasz za swojego muzycznego guru?
Moi muzyczni guru pochodzą bardziej z klasycznego rocka, czyli z lat 60,70-tych. Led Zeppelin, Deep Purple, Ritchie Blackmore. Jeżeli chodzi o riffy – Jimmy Page. Grunge z Seattle pojawił się w moich nastoletnich latach. Większość moich kumpli tego słuchała. Szczerze? Na początku opierałem się tej muzyce.
Podążałem za swoim najstarszym bratem, „Werblem”, który słuchał wtedy ostrego metalu. Zresztą grał w „Seminarium” black metal z chłopakami. Wtedy nie bardzo mi to pasowało – ten cały trend grunge’u. Ale jak zaczęliśmy formować pierwsze kapele, pojawiły się covery Pearl Jam, Nirvany. Zacząłem inaczej pojmować tę muzykę, zrozumiałem ją lepiej. Nie było to już dla mnie takie „punkowe łupanie”. Dostrzegłem tam coś więcej.
Większość moich inspiracji pochodzi z klasycznego rocka.
A. Ś. : Czy jest jedna osoba, którą wyróżniłbyś z muzycznego świata, która miała na Ciebie największy wpływ?
Zakk Wylde wywarł na mnie duże wrażenie, kiedy usłyszałem jego granie z Ozzy Osborne’m. Jeśli chodzi o bluesa, podejrzewam, że byłby to Gary Moore – jego solówki są bardzo głębokie, przemawiają do mnie. To czysty „feel”.
J. H.: Swoją przygodę z gitarą zaczynałeś w zespołach Prorock oraz Strange Stain, wreszcie w Mandragorze. Opowiedz nam o tych kapelach, ludziach, którzy je tworzyli
Koło 16 roku życia, zaczęliśmy formować punkrockowe składy. Pamiętam, że mieliśmy małą przerwę – coś tam nam nie poszło. I pojawił się „Prorock”. Gitarzysta, Michał Skowron, odszedł od nich i chłopaki zaproponowali mi granie w tym zespole. Maciek Krasiński, Arek Bielecki, Andrzej Welikan. To były kawałki Jacka Musiatowicza w takiej rockowej wersji. Próby były w domu kultury. To było jakieś 1,5 roku grania z chłopakami. Później, w ’98 roku, pojawiła się „Mandragora”. To było już mocniejsze brzmienie, troszeczkę ciemniejsze. Mniej punkrocka, sporo inspiracji przeszło z radzyńskiej kapeli „Stone Age People”. Duże piętno na naszej muzyce odcisnął amerykański nurt heavymetalu.
Z „Mandragorą” pograliśmy do 2002 roku. Graliśmy na kilku fajnych festiwalach, Przyznam, że było ciężko znaleźć jakikolwiek koncerty. To była jeszcze era, kiedy nie było zbyt dużego dostępu do internetu. Człowiek kitrał się po kafejkach internetowych, szukał jakiś koncertów.
Pamiętam nawet, że wysyłałem pierwsze nasze nagrania na Woodstock, jeszcze w formie listów. Pisałem list, biografię zespołu, płytkę z demo – było tak jeszcze oldskulowo.
A. Ś.: Na ile znam Twoje granie, stworzyłeś swój styl gitarowy, który można nazwać Wojtka Golbiaka. A nie „to jest z tego”. Dzisiejsza kultura, muzyka też to odcinanie fragmentów tego co było, przetwarzanie – na tym się robi pieniądze i nawet dużą karierę.
Dużo czasu spędzałem odkrywając wszystko sam. Ucząc się piosenek z magnetofonów, ze słuchu. Inspiracje czerpie nie tylko z muzyki, chociaż byłoby kłamstwem mówiąc, że nie wzoruje się na innych zespołach i artystach.
J. H.: Czas decyzji wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Wspominasz o koledze z zespołu, który w jakiś zimowy czas nakłaniał Cię do wyjazdu z małej mieściny bez większych perspektyw. Co było czynnikiem, który Cię do tego skłonił. To dość odważna, radykalna zmiana
A. Ś.: Z reguły scenariusz wyjazdu się powtarza – zakładasz rodzinę, nie masz pracy, kasy, mieszkania. Moi znajomi tak wyjeżdżali – to był ekonomiczny przymus. W Polsce, w Radzyniu nie było pracy, możliwości. Żadnych. A u Ciebie to była chyba muzyka?
Głównie tak, mieliśmy wtedy po 20 lat, Była to głównie chęć wyrwania się gdzieś.Mowie tu o mnie i wokaliscie Strange Stain i Mandragory Pawle Stolarczyku(Stolar). Pomysł wyjazdu narodził się kilka lat wcześniej. To był wielki pomysł wyjazdu do USA. Większość naszych idoli stamtąd pochodziła, interesowała nas kultura. Chcieliśmy tam wyjechać, ale to był czas zamachów w Nowym Jorku. I czar prysł. Wiedzieliśmy, że Polakom nie pozwolą wjechać przez następne kilka lat. Trochę się zdołowaliśmy, ale któregoś wieczoru przyjaciel, który grał z nami w kapeli Strange Stain na basie, Łukasz Pasternak – nie wiem, skąd się wziął bo nie widzieliśmy się przed jego przyjazdem, po prostu znikł na kilka lat i zapomnieliśmy o sobie – któregoś dnia wpadł i powiedział, że jest w Wielkiej Brytanii od półtora roku i „dawajcie chłopaki, co będziecie tutaj tak siedzieć”.
To była trzytygodniowa decyzja – tyle mieliśmy na spakowanie się. To było przed świętami Bożego Narodzenia. Nie było łatwo, bo nie mieliśmy ani grosza na ten wyjazd. Nie wiedzieliśmy też, czy wjedziemy – to były czasy przedunijne. Kombinowaliśmy na różne sposoby – kupiliśmy lewe karty „Eurostudent” (warte 50 zł), które w zasadzie bardzo nam pomogły. Podejrzewam, że bez tego mogłoby być różnie. Widziałem ludzi w kolejce przed nami, zawracali ze łzami w oczach.
30 godzin jazdy w autobusie to była katorga. Jedziesz i masz jedną myśl – co masz zrobić na granicy? Czy wjedziesz, czy nie? Pożyczyłeś 2, 3 tysiące złotych. Musisz coś z tym zrobić. Pamiętam na granicy – pokazaliśmy celnikowi te karty. Powiedzieliśmy, że jedziemy do wymyślonej siostry na święta. Pokazaliśmy karty, co zwróciło jego uwagę. Popatrzył, kiwnął głową i powiedział: „miłego pobytu”. I tak znaleźliśmy się w UK.
Pierwszy tydzień był elegancki – zaczęliśmy sobie zwiedzać. pogoda była totalnie inna niż w Polsce. Wyjechaliśmy, było -30. Zajechaliśmy – dziwnie się czułem, bo wyglądaliśmy inaczej. W jakiś kufajach, czapkach. Widać, że ze Wschodu chłopaki. Duże torby z konserwami. A tu ludzie w krótkich spodenkach na stacji, uśmiechnięci. Palą marihuanę wszędzie – myślę: „co jest grane?”. Trzeba się uśmiechnąć. To wszystko ściągnęło nam te smutne miny z twarzy. Zauważyliśmy, że ci ludzie są troszeczkę inni niż my tutaj, na wschodzie, zgryzieni, że niewiele mamy. A może mamy dużo, ale po prostu nie widzimy tego.
Potem trzeba było wziąć się do pracy. Nie było to w Londynie, praca miała być taka, jak w Amsterdamie – praca przy kwiatach, coś lekkiego. Wynajęliśmy mieszkanie – to było miasto Bedford, 40 km od Londynu. Małe miasteczko, porejestrowaliśmy się w agencjach. Od razu odebrało nas dwóch rodaków – wzięło nas do siebie do domu. Powiedzieli, że będzie praca, wszystko jest elegancko. Byli bardzo mili, ale powiedzieli, że potrzebujemy ubezpieczenia na ta pracę, 80 funtów na głowę. Wydało nam się to dziwne i zadzwoniliśmy do kumpla, on mówi: „Jakie ubezpieczenie, chłopaki? Przecież i tak jesteście nielegalnie”. To już był pierwszy wałek od rodaków.
Wynajęliśmy mieszkanie, wpłaciliśmy depozyt – tak się tam robi, płaci się tygodniowy bądź dwutygodniowy z wyprzedzeniem, także byliśmy praktycznie spłukani z pieniędzy, który pożyczyliśmy na wyjazd.
Jedziemy rano do agencji, gdzie wsadzają nas w busa i jedziemy do pracy, pół godziny drogi. Co się okazuje? To nie kwiaty, ale rzeźnia. Dali nam takie surduty, rękawice, my totalnie wystraszeni. Pracowało tam sporo osób niepełnosprawnych. Wykrajali to mięcho, dali nam worki, mieliśmy wynosić te wszystkie flaki na zewnątrz. Decyzja taka, że spierdzielamy. Ale jak? Jesteśmy pół godziny busem od miejsca zamieszkania. Wytrzymaliśmy do końca tej zmiany.
Zajechaliśmy do domu, podchodzimy do właściciela, że rozmyślamy się i czy by oddał nam depozyt – koleś poszedł na dół, wrócił z bejsbolem. Powiedział, żebyśmy go nie wkurw…, że walimy w ch… i bla, bla. To była cała mafia litewsko-polska – wynajmowali mieszkania. Śledzili nas przez resztę wieczoru, czy jesteśmy w pokoju. Koło czwartej nad ranem spakowaliśmy się i uciekliśmy stamtąd. To nie miało sensu.
Wróciliśmy do Londynu, do tego samego kumpla, praktycznie spłukani. Zaczęła się praca na budowie. Był następny rodak, Piotr Mańko – mieszkał tam, praktycznie go nie znałem. Wkręcił nas na pomocnicze prace budowlane. Nie trwało to długo, wszystko działo się w pierwszym miesiącu pobytu.
Złapaliśmy pracę na zmywaku. w dość ekskluzywnej restauracji z kinem na Notting Hill. Tam pracowaliśmy półtora miesiąca. To była ciężka robota, jako nielegalni nie mogliśmy w ogóle pracować na wizach turystycznych. Robiliśmy po 52 godziny tygodniowo. Jedyny atut tej ciężkiej pracy był taki, że wtedy, gdy Polska była rok przed wejściem do Unii – styczeń, luty 2003 – otworzyliśmy sobie konta bankowe, na nielegalu. Dali nam z pracy listy, że musimy otworzyć konta, bo muszą nam gdzieś wpłacać pieniądze. To była jedyna fajna opcja odnośnie tej pracy. Było tam dużo krzyku, nie dało się długo wytrzymać. Niszczyli emigrantów.
Stamtąd znowu wróciłem na ulicę szukać sobie pracy. Znowu znalazłem się jako pomocnik w budowlance. Trzymałem się tego dosyć długo. To była pewna kasa, płacona cotygodniowo. Jako 20-latek człowiek dużo nie potrafi. To nie była zła opcja, sto razy lepsza niż praca na zmywaku.
A. Ś.: Zostawało trochę kasy, czy wszystko szło na utrzymanie w tamtym czasie?
W tamtym czasie odłożyłem więcej niż teraz. Zarabiałem niewiele – fakt, że nie płaciliśmy dużo za mieszkanie. To były czasu, gdy dzieliło się pokój z trzema innymi Polakami. Pierwsze pół roku oddałem cały swój dług, który pożyczyłem na wyjazd i jeszcze dużo mi zostało.
Zaczęliśmy więcej wychodzić, imprezować, poznawać ten Londyn. Słuchać muzyki na żywo. Zobaczyliśmy, że to wszystko jest tak dostępne. Dzieje się każdego dnia tygodnia. Wtedy bardzo spodobała mi się stolica, po tych nieciekawych, pierwszych przejściach. Zachłysnąłem się tym miastem. Potrafiłem być „na mieście” 3, 4 dni w tygodniu. Imprezować, chodzić do pracy – człowiek jeszcze miał wtedy zdrowie.
CDN