Wygrywając w Budapeszcie z Węgrami, Albania postawiła nas pod ścianą. Aby w dalszym ciągu mieć swój los tylko we własnych rękach, reprezentacja Polski musiała zwyciężyć w Tiranie. Rewanżowy mecz z Albanią okazał się zatem najważniejszym w tych eliminacjach. Ale najpierw czekało przetarcie z San Marino na Narodowym.

Mecz toczył się zgodnie z logiką – na połowie rywala. Postrzelali sobie prawie wszyscy (poza… Lewym) napastnicy. Znowu trafili Świderski i Buksa, golem przywitał się na powrót z kadrą Piątek. Jak to bywa w takich spotkaniach, skończyło się wysokim zwycięstwem, a sytuacji było na dwa razy wyższe. Mecz do odhaczenia? Tak. Do zapomnienia nazajutrz? Nie.

Było to bowiem pożegnanie z kadrą Łukasz Fabiańskiego. Jednego z głównych bohaterów najlepszego występu pierwszej reprezentacji Polski od czasu mistrzostw świata w Hiszpanii. Bramkarza, którego trudno nazywać rezerwowym, mimo że zostawał „jedynką” zwykle wskutek problemów zdrowotnych konkurentów. Wreszcie zawodnika, który zaczynał swoją przygodę w kadrze w Radzyniu:

Kończący karierę reprezentacyjną Łukasz Fabiański debiutował… w Radzyniu

Fabian rozegrał pięćdziesiąt siedem minut w swoim pięćdziesiątym siódmym występie i wzruszony opuścił boisko przy owacji trybun oraz szpalerze utworzonym przez piłkarzy i sztaby obydwu drużyn. Świat nie wierzy łzom? Nie w tym przypadku…

O ile przeciw San Marino Paulo Sousa poeksperymentował ze składem, to na Albanię wyszedł pierwszy garnitur. No, może bardziej spodziewany był Świderski obok Lewandowskiego w ataku, tymczasem selekcjoner postawił na Buksę. Przebieg wydarzeń w drugiej połowie każe sądzić, że był to dobry plan.

Mecz mnie irytował. Polacy nie grali źle. Odpowiedzialnie w obronie (bo nawet jak Krychowiak w klasycznym stylu stracił piłkę trzydzieści metrów przed naszą bramką, to sam ten błąd naprawił; bo nawet jak Albańczycy widowiskowo rozklepali Biało-Czerwonych przy bocznej linii, zyskując przestrzeń do wejścia w pole karne, to zdążył z asekuracją Zieliński), ale jakoś bez przekonania z przodu. Wyraźnie nie szło Lewemu, dla którego było to najsłabsze od bardzo dawna zgrupowanie. To pewnie delikatny dołek formy, który musiał się przytrafić, po wielu miesiącach dyspozycji wręcz wybitnej. Słabość lidera nie przyniosła na szczęście konsekwencji dla całego zespołu. Paulo Sousa bowiem kolejny raz trafił ze zmianami.

Sprawę na kwadrans przed końcem załatwili Klich, który posłał śliczne dośrodkowanie, i Świderski, który je wykończył świetnym pasem w krótki róg. Polacy kontrowali mecz w drugiej połowie, ale brakowało groźnych sytuacji – aż do akcji bramkowej. A tuż po niej…

Bałkańscy kibice znani są ze szczególnej żywiołowości. Objawia się ona ogłuszającym dopingiem, ale też niestety rzucaniem wszystkim, co akurat jest pod ręką, na boisko. Często w piłkarzy, nierzadko nawet przy korzystnym wyniku. Wykonujący (przy remisie) rzut rożny Piotr Zieliński był zmuszony do unikania lecących w jego stronę przedmiotów. A skoro strzeliliśmy gola…

Piłkarze zeszli do tunelu, a sędzia przerwał mecz. Po dwudziestu minutach udało się go na szczęście wznowić. Polacy pilnowali wyniku, Albańczycy – poza kilkoma zrywami ich nowej gwiazdy Armando Brojy – byli bezradni. Po zaciętym starciu Biało-Czerwoni odnieśli kluczowe zwycięstwo. Teraz nie muszą oglądać się na grupowych rywali, tylko zrobić swoje w listopadowych meczach z Andorą i Węgrami. A potem szykować się do barażu, z Lewym znowu w wielkiej formie! Bo mimo straty trzech punktów do prowadzącej w naszej grupie Anglii, szanse na pierwsze miejsce są jedynie właśnie matematyczne i chyba niewarte rozważań.