Być
i nie
być

Piotr Kaczorowski

– Co ta krowa tak się patrzy? – pyta.

– No, patrzy się, jak bolszewik, który myśli, że w Polsce jest u siebie.

Całe Roztocze usiane jest Kapliczkami. Rzadko (wcale?) na białym cokole znajduje się święta Matka Boża – najczęściej białe, proste Krzyże lub białe figury Świętych (chyba najczęściej – niejakiego Świętego Nepomucena). Po stylu języka intencji (i fundatora) takiej Kapliczki – wywnioskować można, że pochodzą z czasów międzywojnia – być może z lat 1918-1920.

– Ku?&!wa mać – niby kombi – a cały bagażnik zapakowany – i tylne siedzenie obok fotelika Ateny – też. – Przed wyjazdem.

– Ku?&!wa mać – cały bagażnik na ścisk – nic nie wejdzie – tylne siedzenie obok fotelika Ateny – zapakowane na full – od podłogi po praktycznie dach – żaden jeden albo dwa tobołki już się nie zmieszczą. – Klął pakując ich w powrotną drogę.

Być w Krasnobrodzie i nie być w kawiarni / lodziarni – praktycznie naprzeciwko Sanktuarium – to jak nie być w Krasnobrodzie.
Facet zapaleniec – totalny pasjonata.
Ludzie – cały czas – wchodzą wychodzą z lodem, kawą.

– Ja kawę biorę z Palarni w Biłgoraju. Tylko dwie takie są w kraju. – Pukał się później w głowę.

– Tak, w Biłgoraju jest palarnia kawy – tylko dwie takie są w kraju. – Mówi Michaś w Dwóch Kroplach.

– W tym roku to kupiłem maszynę do parzenia. Sam parzę, kupuję tylko ziarna. – Mówi właściciel kawiarni, tego lata. – A i lody też sam. Od tego roku. Na zapleczu. Syn pomaga. Nawet, nawet, całkiem mu się chce. Nie muszę go zmuszać, i też nie cisnę na niego zbytnio. Sam chce, jak chce to pomaga. Teraz to sami lody robimy, na zapleczu. No i przede wszystkim kupiłem maszynę do parzenia kawy – sam parzę.
Kawa wyśmienita –lody również. Klientela non stop. Więc i świeże. Wszystko schodzi na bieżąco.
Tylko żony nie ma w tym roku.

– W domu. Siedzi. Syn się urodził.

– Trzeci? O Panie, Bóg w dom.

– Ona w Zamościu woli. Nie chce z teściową mieszkać. Jest dom. Mogą. Ale w Zamościu woli. Z teściową nie chce. – Mówi Pani – po twarzy widać jak na dłoni – matka właściciela kawiarni. Drzwi w drzwi – przez ściankę – on / oni kawiarnia – ona sklep spożywczy – wystarczy mi do emerytury – a jak już brak sił – wiadomo.

– To i Pan po Mamie przejmie, za jakiś czas?

– Mi to się marzy – żeby takie prawdziwe pączki i rogaliki robić.

Wiedząc, że już sam wyparza kawę i sam robi lody – jest to prawdopodobne.

– A wie Pan – na urlop – to my lubimy na Sycylię polecieć.

Na stację – po kawę na drogę – i coś na drogę – hot doga czy coś – i w drogę.
Równo 2 godziny – plus z 15 minut na dwa razy do toalety – i przejazd przez rozkopany Zamość.
Na pamięć jechać można by – tyle już razy na Roztoczu.
Lubimy. Bardzo.

– Ale by może na przyszły rok samochodem do Chorwacji? – pyta Penelopa, w trasie na weekend do teściowej.

– To bardzo dobry pomysł. Jestem za. – odpowiada Prometeusz – bynajmniej, że w drodze do teściowej.

Suniemy Jana Pawła II – przecież już swoją drogą Świętego. Estakada i w Krochmalną. Smutne, umęczone miejsce – ale schludne, zadbane. Przy Arenie – dobry pomysł – stadion jest – były różne Puchary, Mistrzostwa – i sponsor, też jest – też bo Arena taka jest. Krochmalną prosto – nie w Plac Bychawski – pochrzanione tam pasy – który kierunek gdzie, i tak dalej. Lubelskiego Lipca – podobno Wałęsa się wściekł – nie wychodzić przed szereg – nie. Do ronda z Fabryczną – zrobili tą umęczoną drogę – tędy gonili Żydów i Innych na Majdanek – nie jeden szkielet tam pewnie był i pewnie jest. Gala – po prawej budynki usługowo-handlowe – trochę człowieka bierze, że takie niezadbane. Prosto w Męczenników Majdanka – jak nazwa wskazuje. Za Pomnikiem Solidarności – facet trzyma ręce w górze – na nich kajdany – które rozłamał – nowe, deweloperskie osiedla – młodzi? – przeważnie? – jaka dzielnica, taka cena za metr – nam to nie przeszkadza – i tak samochodem, samochodem do Biedronki – a i rzut beretem – sąsiedzko się zgadamy – to i żłobek, przedszkole się postawi – garmażerki to na pewno. Po prawej kościół Maksymiliana Kolbe – słyszał historie – przed Wojną (Drugą) trochę nie za bardzo – Rycerz Młodych też nie za bardzo – ale w Obozie – jak wtedy większość Polaków – stał się Za – i zginął Za. Na ile to prawda a na ile plotka komuchnów? Jak z Zaporą, Żelaznym – że o Panie, wioski gwałcili, okradali, palili. I co im się udało wpoić w Polskie Myślenie – kto nie komuch ten faszysta. Chore. Jak cały ten komuchnizm. Jak te całe dziewczęta licealne aspirujące do nich – w 28-30 stopniach Celsjusza – w czapkach zimowych na głowie – poczekaj – przyjrzyj się – przeczytaj znaki czasu i historii – jak w upałach w czapce zimowej, puchatej – to co będzie w zimie – w czym będą chodzić? Chociaż to może dzieciaki tylko – trwa jak między 18 a 20 rokiem życia? To właśnie kwintesencja komuchnizmu (?). Mija się Majdanek – Atena popatrz – tato cię tu przywiezie, zobaczyć – ale za 11 lat. Wcześniej – za wcześnie. W Franczaka ‘Lalka’. Lalek, bo przed Wojną (Drugą) wymuskany, wygalantowany – Laluś. Lalek to chyba w papierach ub, a tak naprawdę Laluś miał ksywę?

Wjeżdżają w ekspresówkę – można docisnąć – choć tylko do Piask – a w zasadzie rozjazdu przed. Dobre to, bo przynajmniej młodzież licealna ucząca się w Lublinie, z Piask szybko śmignie – na na przykład Plac Wolności całkiem sprawnie. Nowy świat – nowi licealiści – szczególnie licealistki (jak ta Jedna na przystanku Placu Wolności ładnie się do niego uśmiechała jak on na nią się ładnie patrzył – choć próbował choć z ukosa – aż się pysiak sam uśmiechał – mile).

Przed Piaskami zjechać z ekspresówki – skręt w prawo pod praktycznie wiaduktem – i za chwilę, moment – rondo przed wjazdem do Piask – dobre, przydatne – nie trzeba kręcić po miasteczku – na rondzie w lewo – i na Krasnystaw.
Całkiem dobra droga. Na granicę. Do samego Zamościa. Na granicę dalej – na Krasnobród swoją, inną drogą – wąską, pokręconą momentami, w miarę bezpieczną, nie zbyt tłoczną, z widoczkami ładnymi, lecz nie imponującymi – jak te na trasie Krasnystaw-Zamość – choć o wiele przyjemniejszymi – taka młodsza siostra Toskanii. Wystarczy popatrzeć. Popatrzcie.

No to lecimy. Krasnystaw – obwodnica.
Miejscami Ukraińcy – nie mam nic do Ukraińców, bo nie mam – ale wyprzedzanie na czołówkę odbywa się u nich bez mrugnięcia okiem – zjazd na pas awaryjny – zjazd.

Przed Zamościem rozwidlenie.
Nawigacja Krasnystaw pokazuje w lewo – bodajże wjazd w Krasnobród przy Kapliczce na Wodzie – jakby dłuższa trasa – choć Pan od Kawy, bo właśnie u niego Kawa – jedźcie od strony Kapliczki – krócej – ale my jakoś tak jednak wolimy od strony rozwidlenia na Bondyrz i Zwierzyniec i tak dalej też na Józefów.

Więc na rozwidleniu w prawo. Nawigacja coś zmienia trasę. Kierujemy się znakami – swoją drogą niektóre zarośnięte gałęziami drzew – niewidoczne. Prosta, długa, szeroka – w lewo – wzdłuż lotniska. W prawo – już wiadomo – nawet na czuja – że to już droga – na Krasnobród – obrzeża Zamościa.

Droga węższa, miejscami zawijasy, miejscami trochę niebezpiecznie, większość prosta – już blisko, się to czuje. W Jacni bodajże rozjazd – w lewo – w las tuż za zakrętem – i Krasnobród – w prawo po łuku – Bondyrz, Zwierzyniec – i Józefów (trasa do Suśca i Szumów – a i można do Tomaszowa).
Penelopa jakby pamiętała piosenkę – zabierz mnie miły do Tomaszowa – dwa razy próbowaliśmy – dwa razy nas deszcze, mocny, intensywny – przegonił spowrotem do Krasnobrodu. Choć ta knajpa – o wyglądzie karczmy – z Gara z Pieca – naprawdę warta przyjazdu i posiłku.
A i sam Tomaszów – myślałem, że dziura zabita dechami z czterema drogami na krzyż – bardzo mylne myślenie – ładne, schludne, zadbane, dobrze zorganizowane miasto nawet – zza bardzo mokrej szyby samochodu widać było i Cerkiew i Kościół jakiś – które to zadbane, ładne, schludne. Aż chciało się połazić – ale cóż – dwie próby – zakończone powrotem do Krasnobrodu – bo deszcze takie, że o Panie – żniwa będą udane – bardzo udane.

Droga wije się przez wsie i wioski – więc Atena zobaczyła i krówki, i koniki, owce – i bociany, których to na Roztoczu jest zatrzęsienie.
Parę lat temu – trasa Tomaszów – Krasnobród – to jedno długie pole minowe – minami, które powybuchały jedna za drugą – na całej trasie.
Dziś – już – piękna, ładna, prosta – prawie szosa – na jakąś Warszawę czy Poznań.

– Macie flaki?

– Nie – bo wszyscy mają.

Okazało się więc, że nigdzie nie było flaków. Bo wszyscy mają.
Jedyne flaki jakie udało się zjeść były – w Zamościu – w parodii – albo złym kabarecie – a raczej gabinecie krzywych luster – Parku w Zamościu. Cztery alejki na krzyż – choć zadbane – choć zalew tak brudny – kilka lat temu czysty – widać było ryby pływające – teraz pokryty między innymi kożuchem roślinności i żab i brudem.

– A flaki po Zamojsku, to co to znaczy?

– Z groszkiem.

Ten groszek Zamojski drogi – kilka złotych więcej niż zwykłe flaki.

– Macie kaczkę? – pytamy w miejscu, gdzie się przeważnie stołujemy w Krasnobrodzie – czyli w Szwagrówce. – Dwa lata temu mieliście bardzo dobrą.

– Nie, wie Pan, nie schodziła. A my wszystko świeże mamy.

I to prawda – patrząc na ilość klienteli – zwłaszcza w weekendy – prawdę mówiła Pani.

– Macie kaczkę? – pytamy w restauracji – dużej, raczej ekskluzywnej, z hotelem – przy samej wieży widokowej, na wzgórzu w Krasnobrodzie.

– Mamy. Udko.

– A da się tym najeść? – dopytuje.

– Raczej. Udko. Pałka z bioderkiem.

– Okay. Dwa razy prosimy. – Mamy taką tradycję – zawsze na urlopie, gdziekolwiek jedziemy, choć raczej na Roztocze – zjadamy kaczuszkę – to taka tradycja – bo na przyjęciu weselnym była też kaczka. Mąż zawsze zaprasza.

Więc ruszamy w drogę. W naszą drogę z domu na Roztocze.
Odpocząć.
Mamy swoje miejsca. Wiemy, gdzie dobra kawa i lody. Gdzie obiad. Gdzie w Zamościu – kawa i ciastko – oczywiście w Bohemie.

– Moja ma już dość Krasnobrodu, co roku jeździmy. – Mówię komuś znajomemu. – Ale może ją przekonam. Dla Małej to super. Plaża, Zalew, jedzenie domowe wiemy gdzie – rosół itd. Może ją przekonam?

– Dobrze. Zgadzam się. – Mówi w połowie marca.

– To nasze miejsca. – Mówi na przełomie czerwca i lipca. – A może by tak na starość, by tu domek jakiś sobie kupić?

– I zrobić mały pensjonat?

– Myślałam raczej o księgowości.

– Zobaczy się. Ale to dobry pomysł. Bardzo – dobry.

Jedziemy lekko pod górkę. Wjeżdżamy w las. Ciągnie się kilka kilometrów.
Kończy się gęste zadrzewienie. Po lewej – duży, ładny, zadbany – dom pomocy społecznej.
Po lewej – kościół i domki.
Po prawej – kompleks sanatoryjny – przede wszystkim dla dzieci.
Z góry już widać Zalew, Plaże, Promenadę w dole. Już są.
Dojeżdżamy do ronda przy Ryneczku.
Prosto w stronę – Ubrań Pani Małgosi po prawej – po lewej Szwagrówka – dalej prosto – po lewej piekarnia – punkt 17:00 ciepły chleb – tuż za – Biedronka – prosto – przestrzeń z obu stron otwarta – i Sanktuarium po prawej – a praktycznie naprzeciwko – trochę po skosie – Kawiarnia – facet sam wyparza kawę i sam robi lody – pasjonat prawdziwy – uliczką na wprost Sanktuarium w stronę Kapliczki na Wodzie.
Przy Ryneczku – na rondzie – w prawo – mniej lub bardziej gęsta zabudowa – mniejszych lub większych domków – w każdym a to agroturystyka – a to pensjonat – pokoje gościnne – i tym podobne – komu co pasuje wielkościowo i pewnie podatkowo.
My – uliczka Leśna – już końcówka Krasnobrodu. Średniej wielkości domek. Na I piętrze właściciel – młody chłopak – max. 30 letni – pracuje w domu pomocy społecznej – Matka już parę lat, a Ojciec ze dwa lata temu – mówi Pani w sklepiku „wiejskim” – posesja przed naszą kwaterą – i cały wysoki parter na wynajem. Dwa średni pokoje – my w trójkę tylko w jednym – łazienka (średnia – wielkościowo – ale w porządku) – i duża, dobrze wyposażona kuchnia – lodówka, mikrofalówka, kuchenka, sztućce, talerze i etc. – ale najważniejsze – kawiarka.
Kawałek ogródka z altanką (pergolą) – można grilla zrobić – próbowaliśmy – średnio wyszło.
Kawałek trawnika – jest gdzie samochód zostawić.
Z Małą – spacerkiem – 15 minut do Zalewu. I to nawet lepiej – te może 150 kalorii więcej na liczniku spalania – i mniej na procencie tłuszczu.

Jedzenie to jeden z głównych wątków. Ma się dyspensę.
Śniadania i kolacje – wiadomo – na kwaterze – kanapki, naleśniki, parówki etc.
Natomiast o obiedzie myśli się od już po śniadaniu. Czy to golonka pieczona – karkówka z grzybami i cebulką – schab na różne sposoby – pizza (urlopowa – poproszę z kiełbasą, boczkiem, cebulką i żółty ser jako dodatkowy składnik) – ziemniaki opiekane czy frytki – zupa – wiadomo – żurek albo barszcz czerwony z kołdunami – no flaków nie – bo flaki wszyscy mają – i my nie mamy.
Nie wspominając o nieplanowych wcześniej – lodach, gofrach, szarlotce z lodami, deserze lodowym z bitą śmietaną i bakaliami, ciastkach w świetniej cukierni Bohema w Zamościu – jak w Zamościu to tylko ciastka (i pyszna kawa) w Bohemie – już obiad nie – bo drogawo i porcje degustacyjne – płotek dalej – golonka, ziemniaki i zupa – najeść się można. No i te flaki po Zamojsku – w Parku – parodii lub ten Park to sobie z ludzi jajca robią. No i chipsy – u Pani obok – u mnie otwarte całą dobę – tylko późno Pan dzwoni raz, dwa a nie kilka razy – zejdę, otworzę – Pan dzwoni tylko raz lub maksymalnie dwa. Chipsy do meczu to zresztą podstawa podstawy dyspensy.

– Tatu, dzisiaj będzie mecz? – pyta Atena.

– Będzie Niuniu i to całkiem dobry.

Przed meczem jeszcze trochę – skaczemy po kanałach – jak nigdy. Bo TV to tylko na urlopie.

– Dalej, dalej, tatu.
Na TVP Kultura „Papusza” – gdzieś od 1/3. Cisza. Atena siedzi na rozkładanym leżaku w pokoju. Cisza.
Patrzymy po sobie i mówimy półgębkiem.

– Piękny film, ale nie powinna go oglądać.

Ogląda. Wpatruje się. Ani drgnie.

– Atena, coś Ci tato powie. Ale zrozumiesz to dopiero za kilkanaście lat. Każdy poeta czy pisarz przez takie coś przechodzi. Ale to, za parę lat zrozumiesz.

Film się kończy – tą piękną sceną – gdy tabor – zima jak cholera – rozwidla się. Jeden –prosto – przed siebie. Drugi – w lewo – jakby zawracał. Koniec.

– Tatu, tatu, teraz Psi Patrol albo Świnkę Pepę.

– Pada. – Ledwo otworzył oczy.

– No, pada. – Odpowiedział.

– Co robimy? – spytała krótko, szybko.

– To może do Suśca?
Kawa. Śniadanie. Ubieranie, szykowanie się.
Nie przez Józefów. Trasą, którą wyjeżdża się z Krasnobrodu, przez las. Mijając boczną, utwardzoną kamieniami drobnymi drogę – prowadzącą do Parku Dinozaurów – a dalej Stanica – i kawałeczek do Kaplicy Rocha.
Na skrzyżowaniu tych ulic, przy lesie – Kapliczka – biała, cokół i Krzyż również.
Wjeżdżamy w las – dalej – mniejsze, większe wioski – po około 40 minut drogi – w Suścu.
Wjechać na teren Sosnowy Zakątek lub Zacisze.
Zawsze porządne obiady – dobra, bardzo kawa – i ich specjalność – jagodzianki – niestety wtedy jagody jeszcze niedostępne.
Bardzo się zmienił Zakątek / Zacisze – mocno ktoś zadbał – uporządkowane – postawiony budynek – te domki co były, już zadbane – zieleń uporządkowana – kawałek dalej – na spacerku z papierosem – żeby nie smrodzić przy stolikach (co prawda kilku, na zewnątrz) – porządna jakby wiata – ławki – palenisko z wiszącym grillem i ponad daszek, zdecydowanie chroniący od deszczu. Ławki również pod dachem.
Zmieniło się. Człowiek się ucieszył – ktoś zadbał. Zawsze się człowiek cieszy, gdy ktoś dba i jest ładnie, schludnie, uporządkowane.
Nie tylko – to i tam – ale i również lubelskie drogi, wiadukty, ekspresówki – albo CSK zrobione – albo Park Saski zadbany – albo Litewski. Pysiak sam się uśmiecha.

– Szumy? – Pyta.

– Szumy. – Odpowiada.

Mijamy rondo przy końcu Suśca. Chwilę lasem i w prawo.
Po prawej zrobili coś nowego – bardzo porządny, nowoczesny budynek – hotel, Spa i etc.
Cały czas lasem. Po prawej spory parking i chyba przystań kajakowa.
Mijają mostek.
W prawo – jak pokazuje Gargamel na reklamie w stronę „stanicy” u Gargamela.
Droga – ładna, porządna. Za chwilę – gdzie się wszystko chyba kończy – droga w prawo – piaskowa. Samochód raczej z niskim zawieszeniem – więc trochę strach – i czy nie błoto.
Udaje się. Dojeżdżamy. Parkujemy na piachach – przy „stanicy”.
Napisane – Parking Płatny.

– Dobra, daj spokój. Idziemy na 10 minut max. Przez te deszcze i błoto – nigdzie nie pójdziemy z Małą – niebezpiecznie. – Ścieżka wzdłuż Szumów cała błoto – strach się pośliznąć – z dzieckiem to byłby zawał grożący przy każdym kroku.
Zeszliśmy po stromych drewnianych schodach na dół. Polanka.

– Atena, patrz – rzeka. To są właśnie Szumy.
Podchodzą bliżej rzeki. Bardzo ostrożnie.

– Mała, jak będzie dobra pogoda. Będzie sucho, przyjedziemy. Połazimy. Wzdłuż rzeki, ścieżką. Daleko. A teraz wracamy.
Po stromych, mokrych, drewnianych, miejscami z wyłamanymi stopniami schodach do góry. Uważać na siebie, swoje kroki i uważać na dziecko – dwie minuty wchodzenia – a stres jak w operze.

– Wracamy?

– A gdzie teraz? – Mówi trochę wolniej i dłużej.

– Może Tomaszów?

– Dobra. Już raz byliśmy. W drodze w miarę sucho. W Tomaszowie deszcze jak cholera. Może tym razem – drugim – się uda. Ktoś mówił, że w Tomaszowie dobre jedzenie w ‘Z gara, Z pieca’. Jedźmy. Zjemy obiad tam. A co dalej zobaczymy.
Tomaszów przekraczając jego granicę – znów nas przywitał deszczem – siąpiło dość intensywnie.
Wrzuciliśmy w nawigację ulicę, na której znajduje się ‘Z Gara, Z pieca’ – dość blisko, od tamtej strony. Deszcz siąpił dość intensywnie.
Zajeżdżamy na parking. Z zewnątrz jakby karczma – jakich wiele przy drogach uczęszczanych mocno – przelotowo.
On wchodzi pierwszy – one wysiadają z samochodu. Deszcz siąpi dość intensywnie.
Słyszy rozmowę dobiegającą z pobliskiego stolika – O Panie, ale kotlet schabowy, na pewno się najem, taka porządna porcja. Pewnie nie zjem całego – mówi mężczyzna do kelnera stawiającego przed nim talerz z jedzeniem.
Jest w domu. Wie co i jak.
Przychodzą jego dziewczyny – siadają całą rodziną przy stoliku na zewnątrz – pod dachem. Siąpi. Nie bardzo, ale zaciekle. Nie jest zimno – w miarę ciepło – nie parno. Deszcz siąpi.

– Wie Pan, dosłyszałem rozmowę przy stoliku obok – więc schabowego proszę – ziemniaki opiekane – sami robicie, czy z mrożonki? I jakąś zupę.
Z zupą się skończyło tak – że Atena chciała – nie pozwoliła ani łyżki zjeść.
A z zamówionych przez nie placków ziemniaczanych – tato mógł spróbować tylko kawałek – gdy poszły do toalety.
Warto było przyjechać. Warto. Deszcz siąpi intensywnie.
Przez Tomaszów – cały w deszczu – przejechać – i wskoczyć na trasę do Krasnobrodu.
Aż dziw, że nawigacja pokazywała – przez takie wioski – że o Panie, nie ma przeproś.
Tomaszów nas nie chciał – dwie próby przyjazdu i połażenia – i dwa skończone fiaskiem.
Oj nie chciał nas ten Tomaszów – bo myślałem, że to dziura dechami i cztery ulice na Krzyż – a to porządne, schludne, zadbane, zorganizowane miasto – może i nawet średniej wielkości.
Chyba wszyscy z Ukrainy żyją. Bo z czego w takim miejscu żyć?
Tomaszów pokazał im swój charakter i prawdziwe oblicze – harde, twarde – jak ‘nie’ to fora ze dwora.

Któregoś razu w Józefowie – deszczowego – i być może któregoś razu z Tomaszowa.
W drodze zdążyło się rozpogodzić. W Józefowie było już całkiem przyjemnie.
Niewiele jest w Józefowie – oprócz stacji Orlenu – jedynej jak stamtąd do Zamościa – dziewczyny tam pracujące widać, że pracę szanują – się starają – aż przyjemnie. Trochę oko boli i serce ściska – że tu aż tak…nic.
W Józefowie – Ryneczek – z bardzo ładną fontanną – zwierzęta z bardzo jasnego odcieniu metalu – z ust, pysków wytryskująca woda. Bardzo ładne. Dookoła ławeczki.

– Chciałabym się gdzieś wybrać. Gdzieś wyjść z domu. Może na koncert jazzowy? – mówi Penelopa w trasie.

– Na jazz? – dopytuje.

– Tak. Lubisz. Więc pomyślałam.

Zamilkł. Przezornie?
Kręcą się po Ryneczku.
Na jazzie byli razem – w Starym – podczas Nocy Kultury – na Herdzinie, Miśkiewicz, i tym gitarzyście – choć najlepszy był perkusista. I w CSK, na dole – Łoskot – połowa listopada – Mała urodzona pod koniec stycznia.

– Chodź na kawę. – mówi.
Okrążają Ryneczek. W jednym miejscu – ładny, zadbany – budynek. Być może jakiś Urząd Gminy – i Centrum Kultury.

– Który dzisiaj? Patrz – tu napisane – że koncert jazzowy. Na Ryneczku i przy Wieży.
Zerknął.

– Chodź na kawę, bo nie myślę.
Poszli. Całkiem dobra kawa. Coś do przekąszenia – jakaś bułeczka słodka.
Gęstość meneli w tym Józefowie trochę przeraża – meneli wyglądających, na takich którzy byli w pace. Autentycznie. Nie wiem o co chodzi.

– Dobra. Chodź na Ryneczek. To tu? Dzisiaj? Żadnej sceny nie ma.

– Może przy Wieży.

Wsiadają w samochód. Wrzucają w nawigację. Nie mogą znaleźć drogi.
Pytają kogoś – tam, później tam i tam.
Dojeżdżają. Wieża widokowa. Żadnej sceny.
Trochę ludzi się kręci.
Pyta w środku – nikt nic nie wie.
Zerka wokoło. Fajne miejsce. Za Wieżą jakby kaniony – jakby kamieniołomy – fajne miejsce do łażenia.

– Musimy tu wrócić. Jak Mała będzie starsza. Bardzo tu fajnie. Chcę tu połazić. I porobić zdjęcia.
Wracamy na Ryneczek.
Jacyś ludzie wyglądający na artystów – pytamy – już za chwilę – na Ryneczku – i też pod Wieżą – wędrujący koncert.
Jakiś facet rozkłada się. Zakłada saksofon. Futerał otwarty.

– To chyba to.
Siadamy na ławeczce. Facet zaczyna grać. On sam i saksofon – cały koncert.
Jazz – taki on zwie go medytacyjnym.

Najpierw wyłapuje przewodni motyw z „Summer Time” – kręcą się żule – facet, bardzo dobrze ubrany – z twarzy i zarostu coś jakiś z artystami ma wspólnego – ale tak bardzo już bogaty – wkurza się – pokrzykuje na żula – Panie, tu jest koncert – facet gra – bodajże Michał Dudziński (z Zamościa) – zaczyna transować Coltrane’owsko – dwa-trzy psy zaczynają biegać po Ryneczku – dwa się zaczynają gryźć zawzięcie – Atena wpada w płacz – psów boi się wszelkich – wkurza się.
Bierze Małą na ręce. Psy odchodzą. Wkurzony idzie do organizatorów – się kręcących.

– O co tu kurwa chodzi? – Wykrzykuje do nich. – To jest kurwa koncert czy pierdolony burdel? Psy chodzą, się gryzą, szczekają – to kurwa koncert czy co?
Zaczynają się kręcić. Żule zabierają swoje psy. Jakiś radiowóz zaczyna się kręcić w pobliżu.
Wraca. Siada na ławeczce. Chce posłuchać.
Ostatnia część jak Trzaska „Danziger Strassenmusick” i inne jego projekty.
Facet kończy. Podchodzą do niego. Wrzucają parę złoty w futerał.

– Ma Pan płytki? – mówi do niego, facet sięga po coś do futerału, ale nie po płytkę swoją. – Bardzo fajne. Początek na „Summer Time”. Środek trochę Coltrane’owski.

– Na Coltrane’a trzeba mieć klimat.

– A ostatnia część Trzaskowata.

– Trzaskowata?

– No, takie jazzman z Trójmiasta. Wokół dźwięki miasta – i Pana saksofon – jakby współgrał z tymi dźwiękami. Ma Pan swoją płytkę do kupienia?

– Płytkę? Myślałem, że chodzi o to. – Pokazuje na ustniki. – Nie. Jeszcze nie. Pracuję nad tym. Sam sobie komponuję. I na pianinie gram. Może, niedługo?

– Dziękujemy.
Szybki papieros i w trasę. Bierze jeszcze darmowy plakat. Planuje go zawieźć do Hecy.
Ruszają w trasę.
Znów tyle tych ludzi – co wyglądają jak z paki. O co tu chodzi?

 

– Atena, ucz się od Mamy. Bądź jak Mama. Mama chciała koncert jazzowy pięć godzin temu – i był koncert jazzowy. Słuchaj – zawsze – Mamy. – Mama uśmiecha się pod nosem.
Kiedyś – w Józefowie.

– Nic tu nie ma.

– Nic.

– Patrz – na mapce Synagoga.

– Okay.

Na parterze biblioteka – na piętrze salon fryzjerski.
Kiedyś – w Zwierzyńcu.
Bukowa Góra – bardzo okay – świetna rzecz – spacer przez las – bardzo – finalnie – na punkcie widokowym. Dla pasjonata fotografii – coś niesamowitego. Zwłaszcza jesienią podejrzewa.
Stawy Echo – okay – miło – ukośna schodząca w dół do stawu plaża wprawia w lekki zawrót głowy.
Kapliczka na Wodzie – Żenada.
Kapliczka – biała – brudna z zaciekami.
Wzdłuż – całkiem ładny deptak – nawet bardzo.
Dookoła Wody – Żenada – schodząc z deptaka – wchodzi się na ścieżkę – wydeptaną, jakby polną – trawa niekoszona – Żenada.
Browar – tam chyba LAF – całkiem w porządku – knajpa – obiad, kawa – w normie, ale nie porywa.

– Takim jak Ty, chyba się ciężko żyje? Bardzo.
Słyszy jakby skądś spoza – jakby wróżenie Cyganki – na dwoje.
I żadna filozofia bycia-życia Wilkiem Stepowym – tak czy nie – nie pomaga.
I żaden tytuł – niczego – tu nie wyjaśni. Wprost lub delikatnie.

– Może się wreszcie dzisiaj uda pójść na plażę? To ostatni dzień.

Kilka dni łażenia – kilka dni deszczu. Plaża – raz – na samym początku.

– Wygląda na to, że tak.
Tak.
Mała jak usłyszała – nie mogła się doczekać.
Są szczęśliwi, że i nie boi się woda i się z chęcią pluska.
Jeszcze wcześniej – Zamość. Dwa razy – bo nic dwa razy się nie zdarza.

ZOO.

– Może wreszcie zainteresuje się? – pytają się siebie. – Dwa lata temu była jeszcze za mała, nie interesowały Jej nawet małe małpki skaczące dookoła dużej klatki. – Może w tym roku?
Bilety dość drogo – wszyscy sobie odbijają ten rok pandemii – za dwie dorosłe osoby i jedno dziecko – bodajże 80 zł – dość sporo. No, ale trzeba.
Rozbudowywowuje się. Od wejścia ścieżka w lewo – za knajpą, Pierogarnią jak głosi szyld – w stronę żyraf – dwa ogromne – coś – betonowe – jakby wybiegi – ogromne siatki metalowe – jakieś skocznie – wygląda imponująco – co tam będzie? – co tam będzie? – pyta jednego z robotników a może i nawet inżyniera – nie pamięta – on nie inżynier.
Idą kółkiem w stronę żyraf. Teraz teren przed ogrodzeniem mocno zadbany – kiedyś nie pamięta go takiego. Gorąco – żyraf nie ma. Robią kółko – znów teren zadbany – no, jest pod wrażeniem. No, ta Unia o Panie, na coś się przydaje.
Jakiś hipopotam pluska się w błocie. Za nim knajpa – stoliki – antresola wyżej – lody, burgery, frytki, słodkie napoje – to co wszystkie dzieci lubią – wrócimy coś zjeść? – Pyta Penelopy – Tak.
Wchodzą do jakby korytarzyka – pomieszczenia – przez płachty czarnego grubego plastiku wiszącego z góry – płachty wejścia i wyjścia tworzą zaciemnienie – a za szybą – stoi sobie żyrafa i zjada jakieś siano lub słomę. We wcześniejszym – identycznym – korytarzyku – tak samo za szybą – jeżozwierze / tapiry – skąd mi się wzięło, że jeżozwierz i tapir to to samo? Chyba jakaś nauka życia codziennego? Słabe to.

Przy korytarzykach – w zasadzie – pomieszczeniach – metrowy płot ceglany – a za nim – susły. Jak im kurde nie wychodzą, uciekają?

Robimy kółko powrotne do jakby centralnego miejsca – czyli dużych klatek z różnymi małpami, małpkami.
Mijamy te dwa nowe wybiegi – dopiero w trakcie budowy – lecz już w dużym stopniu skończone – zostały raczej detale – i ewentualne poprawki kosmetyczne głównej konstrukcji.
Pyta się jakiegoś inżyniera – bo w ładnej koszulce z krótkim rękawkiem w kratkę– stojącego w pobliżu – co tu będzie?
Albo on nie wiedział, albo on zapomniał.
No, nieważne – bardzo imponujące wybiegi dwa.

Z punktu małpek – kierują się w stronę klatek gdzie są – lwy, tygrysy, pumy, lamparty, gepardy – ale najpierw trzeba przejść obok – otwartych wybiegów – kangurów, czarnych łabędzi.
Atena idzie nieco przodem.

– Popatrz. – Szepce mu do ucha Penelopa. – Na prawej łydce. – Szepce, aby Atena nie usłyszała.
Zerka. Rzeczywiście na prawej łydce, dwa zaczerwienione, nie za duże, punkty.

– Jasna cholera, znów kleszcze? – Przeklął bezgłośnie.

– Cicho. Na spokojnie. Atena, wiesz co, wracamy, bo pójdziemy na obiad. Chodź Mała.
Wracają się do wejścia. Wpadli na pomysł – pytają w kasie – czy gdzieś w pobliżu nie ma przychodni jakiej.

– Tu zaraz jest weterynarz.
Idą. Penelopa wchodzi sama z Ateną, aby nie robić niepotrzebnego rejwachu.

– No, i?

– Powiedział, że to na pewno nie kleszcze. Chyba meszki. Ale mówił, żeby sprawdzić. Pojechać na SOR do szpitala.

Jeszcze dopytują parkingowego. Jest dumny z siebie, że ich pokierował, podał ulicę – chyba św. Jana Pawła II.
Wrzucają w nawigację. Prometeusz uspokaja sytuację i Penelopę, żeby nie gazowała, i jechała na spokojnie.
Wjeżdżają na teren dużego, bardzo dużego szpitala. Bardzo dużo miejsc parkingowych.

– Jakby coś, mamy jakieś dokumenty? – Pyta on, wyciągając papierosa, niewiadomo kiedy teraz zapali.
Wchodzą podjazdem dla karetek, na poziom jakby I lub nawet II piętra.
Na szczęście przed wejściem jakaś lekarka – od razu się zainteresowała.

– Nie, to na pewno nie kleszcze. Raczej na pewno meszki. Ale jedźcie do szpitala na oddział pediatryczny, macie szczęście, dzisiaj jest ostatni dzień działania tego oddziału.

– Bardzo dziękujemy. – Naprawdę się zainteresowała i nie odesłała z kwitkiem, ani tym bardziej nie siedzieli na SORze co najmniej 5 godzin, żeby właśnie to usłyszeć.
Wrzucają w nawigację. Zamość rozkopany jak pole ziemniaków w urodzaju.
Kręcą się – nie mogą znaleźć – ominęli wjazd – jadą dookoła – od tyłu.
Teren szpitala – oddziały to jakby po prostu małe bloki – zresztą pewnie tym były – wyglądają na czasy carskie lub co najwyżej przedwojenne (II).
Znajdują. Penelopa mówi, że same pójdą, żeby nie robić rejwachu.

– Meszki.

Na terenie szpitala – apteka. Taka apteka co to wszyscy ze szpitala i przychodni przy szpitalnych robią zakupy. Trwa to i trwa. Ciągnie się jak cholera.

– Już. Ciągnęło się jak cholera.

– Dobra. Nie ma co. Dość wrażeń na dziś. Wracamy do Krasnobrodu.

Kupują coś Małej słodkiego po tym wszystkim. Wsiadają do samochodu.

– Wracamy. Koniec tego.

 

Całe popołudnie, wieczór Mała z nogą posmarowaną jakimiś mazidłami.
Noc – Penelopa czuwała – i zmieniała okłady.
Na szczęście meszki.

– Jedziemy?

– Do Zamościa?

– Mhm.

– Dobra.

Może się tym razem uda.

– A do ZOO?

– No, raczej nie. Wiesz, ile tam bilety – za nas dwoje i Małą – prawie niecałą stówkę.

– No tak. Pandemia. Wszyscy sobie odbijają. A tyle nie warte. A drugi raz to faktycznie.

Nic dwa razy się nie zdarza – i dlatego z tej przyczyny – pojechaliśmy drugi raz do Zamościa – i żadna rzeka tam nie płynie. Być może jakaś Muchawka lub Mszczynówka.

Rozkopany masakrycznie.
Pierwsza droga dojazdowa do Starówki – od strony Krasnobrodu – zamknięta.
Druga droga dojazdowa – też od strony Krasnobrodu – zamknięta.
Trzeba zrobić kółko.
Trzecia droga dojazdowa – bodajże od strony Lublina – przy Szpitalu – rozkopana.
Czwarta – jakby od strony ZOO – okay. Jedziemy.
Jedziemy po tzw. kocich łbach – przy tych – no tych – flankach Starego Miasta – fosie, fosach? Dojeżdżamy. Na wprost – liceum Zamoyskiego – tak przynajmniej jest napisane – na bardzo starej tabliczce –z ledwo widocznymi literami – w lewo – też kocimi łbami.
Mijamy po lewej Park – bramę Parkową – i również te flanki – wcześniej jakaś knajpa (w Bramie?) – otwarta lub otwierają. Robimy delikatne, niepełne kółko.
Wjeżdżamy na rondo – też rozkopane – ale można. Skręcamy po łuku w prawo.
I już jesteśmy. Zawsze, gdy tu jesteśmy – tam parkujemy.
Zwykły parking – na kilka rzędów samochodów. Między flankami obronnymi bodajże miasta – a wejściem – przejściem – na ten mniejszy Rynek – i uliczką prostą – wszystkie są tu proste – na Rynek Duży – Główny – Ratuszowy – jak go zwą?

 

Trochę głodni – a może na zaś – na obiad – rozglądamy się po knajpach – co można zjeść.
Oczywiście pierwszymi krokami kierujemy się na kawę – wiadomo gdzie – jak to my – do Bohemy.
Stojąc i mając Ratusz za plecami – Bohema – jest po przeciwnej stronie Rynku – w rzędzie kamienic na wprost – i w rogu – po prawej stronie – narożna kawiarnia, restauracja, cukiernia (wytrawna) – Bohema.

Kawa wyśmienita – ciastka wyśmienite (ale to na podwieczorek – na odjezdne do drugiej kawy) – obiad w restauracji sąsiadującej – ceny przystępniejsze – no i po prostu po chłopsku – chłopskie jedzenie, chłopskie porcje i chłopskie ceny. Goloneczka (zawsze pieczona) z ziemniaczkami opiekanymi i zupa.

Co ludzie mają przeciw golonce – rozumiem – skóra z pod nią grubą warstwą tłuszczu – rozumiem – odkroić można – a na kości – samo delikatne, samo odchodzące od kości – smaczne i porządne mięsko – nawet nie wahałbym się stwierdzić – że gabarytowo/kalorycznie – to samo co kotlet schabowy – a już sznycel z jajkiem – na pewno.
Sam nie wiem, co zjeść? – schabu na wszystkie sposoby mam już trochę dość – co by tu zjeść? – może goloneczkę? – proponuje Penelopa. Dobry pomysł. Dobra żona.

 

Ale najpierw – co by się przed łażeniem – fleneringiem – bo fleneure to w Krakowie i Sopocie, Zakopanem – po nocy i wieczorem – dla kurażu wzmocnić – i zerknąć na ciastka w gablocie – co by się czekało i przyjemnie myślało – przez cały dzień.
W Bohemie kawa po prostu wyśmienita.
Idziemy sobie – łazimy.

– A macie miecze samurajskie, ale drewniane?

– Nie, tylko plastikowe. Plastikowe nie mogą być?

– No właśnie, nie.

– Zachciało się Panu. – Miła Pani.

Kierujemy się w stronę Parku.
Pamiętamy, że tam było pięknie. Zadbane. Ławeczki. Ławeczki nad wodą – a woda tak czysta – że ryby było widać.
Cieszymy się na ten Park.
Wchodzimy Bramą.
Przed nami duży klomb kwiatowy – uliczkę dalej drugi – a może i nawet trzeci.
Skręcamy w lewo – w stronę Stawu.

– O patrz, restaurację tu zrobili. – Dziwi się.

– No, i patrz – mają flaki – po Zamojsku.

– No to ja tu przychodzę.

– Dobra. My pójdziemy na plac zabaw – jeśli coś będzie. A ty na flaki. Wiesz jak to z Małą.

– Może być.

Dochodzimy do stawu – który wije się dookoła małej wysypy, na którą wchodzi się przez mostek.
Coś tu jest nie tak – woda brudna – na wierzchu pływają kożuchy jakiejś roślinności – jakby żabie skrzeki.
Coś tu jest nie tak.
Nie schodzimy schodami w dół – do ścieżki wijącej się nad samym stawem – i ławeczek wzdłuż ścieżki.
Coś tu jest nie tak.
Idziemy do mostku. Wchodzimy. Jakieś komary bzyczą nam przy ciele.

– Idziemy stąd, bo Małą pogryzą.

 

Idziemy ścieżką wzdłuż stawu. Siadamy sobie. Zapalam.

– To jakaś żenada. Parodia. Tragikomedia – bo tu było przecież tak pięknie.
Penelopa zerka za plecy – już w zasadzie poza terenem Parku – plac zabaw.

– Słuchaj, chcesz te flaki?

– No.

– My pójdziemy na plac zabaw. Mała się trochę porusza, a ty idź na flaki. Spotkamy się za ok. 40 minut w restauracji, okay?

– Okay.
Restauracja całkiem elegancka.
Siadam sobie elegancko na zewnątrz.

– Flaki, poproszę. A co to znaczy po Zamojsku?

– Z zielonym groszkiem.
I teść nabija – 3,40 5,20.
Plus woda – gazowana, z cytrynką.
Wyszło zł 20 lub 22.
Po jedzeniu zapalam sobie nienagannie i elegancko.
Dzwonię do moich dziewczyn.

– Już.
Dopijam wodę elegancko.
Płacę. Napiwek nabijam na kartę.
Przychodzą moje dziewczyny.
Korzystamy z toalety – bieżąco i na zaś – połazimy.

Przechodzimy przez Bramę. Idziemy w kierunku Rynku.

Koszą trawę. No lato przecież.
Mała płacze i wpada w panikę.
Biorę ją na ręce i szybko stamtąd odchodzimy.
Tak reaguje na dźwięk kosiarki i też inne.

– Wiesz, że z tą Hiszpanią, Grecją – nic nie wyjdzie – skoro ona tak reaguje na kosiarki, śmieciarki – weź sobie wyobraź – wsiądziemy do samolotu – samolot wystartuje – i po 10 minutach Mała wpadnie w panikę, histerię, zacznie płakać – i co wtedy? – samolot trzeba będzie zawracać.

– Ale, w tym wszystkim – to jest minus dodatni – mi się wydaję, że te wyczulenie na dźwięki – Mała będzie miała słuch – tak reaguje – będzie miała słuch muzyczny.

– To może nie dziwne – ty masz słuch całkiem dobry – no a Mała przecież od małego – Męskie Granie, Kwiat Jabłoni, Domowe Melodie, Guzowianki i Sanahę – i całą resztę – i te góralskie melodie.

W oddali słychać jeszcze kosiarkę. Wchodzimy w ścisłą Starówkę.
Mała spokojna, spaceruje z nami.

– Tatu, a co to?

– To? Rzeźba skrzata.

– Tak? A po co?

– Żeby ładnie było. Żeby ładnie było na coś popatrzeć.

– A dlaczego?

– No, może dlatego, żeby taki skrzat jak Ty się właśnie pytał.

– A jak to?

– No, turystyka ogólnie mówiąc. Popatrz, Pan jedzie na rowerze i jedzenie wiezie.

– A po co?

– Tatu, tatu.

– Słucham? – Jadą samochodem.

– To Sanah? – Wsłuchuje się w 5 pierwszych nutek.

– Tak, Niuniu.

– Tatu, tatu.

– Słucham? – Leżą na łóżku.

– To Radio Lublin?

– Tak, Niuniu.

– Ale milutko, fajniutko.

Idziemy Starówką na Rynek. Do knajpy sąsiadującej przez płotek z Bohemą.

– Co by tu zjeść? Już mam dość schabu na wszystkie sposoby.

– Może placek po węgiersku?

– E, nie za bardzo. Placki lubię na słodko.

– To weź sobie golonkę.

– Tak myślisz? Ale pieczoną. – Dobra żona.

 

Zjadamy.
Kręcimy się po Rynku i przyległych uliczkach – po podwórkach – podwórka w Zamościu to ich specjalność i wyjątkowy ich sznyt.
Rzadko gdzie się takie coś zdarza.

W tej samej linii zabudowań kamienic – dwa/trzy kamienice od Bohemy – Biuro Wystaw Twórczych.
Wchodzimy drewnianymi, stromymi schodami na I piętro. Jedna sala większa, druga trochę mniejsza.
Jakaś Retrospektywa – być może i nawet jakieś Grupy Malarskiej. Różni malarze i malarki – różne tematy.

Będąc tam już któryś raz – ten raz był najbardziej udany – najbardziej mu się podobały obrazy.
Wzięli sobie po kilka katalogów leżących na parapetach otwartych okien.
Lubi takie rzeczy – jak i również zawsze na wyjazdach kupuje – w szczególności małe akwarelki z danego miejsca – a gdy takich brak – przynajmniej widokówki. Cała szuflada już zapełniona takimi obrazkami.

Jak pisał mu znajomy – bardzo dobry i utytułowany – fotograf – cały dom ma zapełniony zdjęciami lub płytkami ze zdjęciami. On ma podobnie – a jako że zajmuje się literaturą – są to książki, obrazki, jakieś pisma, ale i figurki, Krzyże, kamienie, żołnierzyki, koty, modlitewniki, zapiski, szpargały, zdjęcia powycinane z gazet, płyty z muzyką oczywiście, jakieś winyle, dyplomy (przeważnie jego żony – bo wygrywała konkursy poetyckie) – i cóż jeszcze może się pomieścić w głowie co jest potrzebne do sztuki – i tak jest, że na tych 78 metrach – oni i Atena – jest mi po prostu ciasno – ciasnawo się robi.
Wchodzą znów drewnianymi, stromymi schodami wyżej – na poddasze.

Temat przewodni wystawy zdjęć – maska. Przeważnie maska na twarzy nagiej kobiety. Więc wystawa koedukacyjna – maska dla kobiety, naga kobieta dla mężczyzny. Ot i kwintesencja feminizmu i równouprawnienia mężczyzn.
Stojak z obrazkami, na półkach książki, katalogi, albumy – wybiera kilka – i obrazków i katalogów.

– Podobają się obrazy? – Pyta Pani pracująca, a być może i prowadząca tę BWA.

– Tak.

– To kupować, kupować. – Mówi w sposób w jaki mówi znajoma fizjoterapeutka dzieci.

– A ile?

– Sześć.

– Jeszcze nas nie stać. Przykro nam.

– Mi trochę mnie, ale bardziej was.

Złazimy schodami dwa piętra w dół.
Schody strome – idzie przodem – asekuruje dziecko i żonę – a noga boli jak cholera.

 

Gdzie idziemy dalej? Do ‘Muzeum Fotografii’ – w tej samej ścianie kamienic – w jednej z bram – a raczej korytarza między wejściem od Rynku, podcieni – na podwórko. Zawsze lubią tam zajrzeć. Tym razem zdjęcia – jak zawsze stare – przed wojenne (II i I) a i pewnie wcześniejsze – poświęcone rodzinie Zamojskich. Któryś tam któryś z nich – i jego następca – i jego przodek – rodzina – kobiety, dzieci – jakieś bryczki, konie – mało zabudowy widocznej Zamościa – świetnie zrekonstruowane. Patrzy się jak na cyfrowe – z filtrem postarzenia w Photoshopie.

Idą sobie na ten mniejszy ryneczek – parę kroków uliczką z Rynku Głównego – to chyba Rynek Wodny. Chyba na pewno – z kafelków podłoża – wytryska woda.
Wieczorem pewnie fajnie podświetlana.

Zresztą to chyba taka sztanca – te wszystkie mniejsze, większe miasteczka – pewnie nie tylko na Wschodzie – ale i po drugiej stronie Wisły – a to fontanny z chodnika – a to fontanny na Ryneczku (Józefów) – a to promenada, ładna, choć krótka bardzo (Zwierzyniec) – i jakieś pozostałości zachowane z dawnej przeszłości – i tego typu – projekty z Unii na pewno. Nie ważne – nie ma co narzekać – jest ładnie – a że się powtarza wszędzie – cóż, co Kraj to Obyczaj. Naprawdę nie można narzekać.
Coś się zakręciło. Urwała się klisza, która się nigdy nie urywa. Film poszedł w cug i już nie wrócił.

Nie wie jak – znaleźli się z powrotem w Bohemie.

Wcześniej na kramach chińszczyzny – szukanie drewnianego miecz samurajskiego – nigdzie nie ma – tylko plastikowe – bo pewnie wszyscy mają, więc oni nie mają.

Siedzimy na kawce.
Po ciastku.
Trzeba dobrze się zastanowić i dobrze wybrać – kiedyś ze trzy by wzięli na głowę – aktualna sytuacja zmusza do głębszego namysłu.
Więc stał w środku – przed lodówką szklaną – i z 10-15 minut wpatrywał się w ciasta – jedna szansa.
Żeby smakowało – i było pyszne. Kawa oczywiście do tego pyszna.

– Poproszę, podwójne espresso i mleko w dzbanuszku – lekko ciepłe, lekko spienione.

– Taka jak rano? – Pyta kelnerka.

– Tak. A pamięta mnie, nas Pani?

– Taka jak rano, bardzo proszę.
Cóż, bardziej jednak zdziwiony niż połechtany. Choć miłe – wypierał narcyzm.

Zbieramy się do samochodu, do powrotu.
Zagląda jeszcze na stoiska z chińszczyzną – szuka tego drewnianego miecza samurajskiego – nie ma – są tylko plastikowe i plastikowe świecące jak w wojnach gwiezdnych – tak samo w Krasnobrodzie – nigdzie nie ma drewnianego – cóż to? – wszyscy mają drewniane?

Wracamy. Pewnie jakiś mecz. Urlop podczas fazy już pucharowej – początkowej.
Tych naszych Kurew nie będę oglądał – powiedziałem sobie kurwa no, że przez rok nie będę oglądał – a tak w te Kurwy wierzyłem – zawsze kibicowałem, oglądałem lub słuchałem – nie będę tych Kurew oglądać przez rok.

Teściowa łagodzi obyczaje zwyczajowo – no dali ciała ze Słowacją – z Hiszpanią całkiem dobrze – remis – a ze Szwecją było blisko – w ok. 85 minucie zremisowali – brakowało jednej bramy – wszyscy poszli do przodu – odkryli się – i poszła kontra Szwedów – mówię na grillu u Teściowej swojej.

– Mama, chce jechać do Krasnobrodu, na urlop. Nie masz nic przeciwko?

– Mama? Twoja Mama? Wiesia? Wiesiunia? – Bardziej stwierdza niż dopytuje w pewnym momencie.

– No tak, czy nie masz nic przeciwko, że jedzie w to samo miejsce, gdzie my jeździmy?

– Nie. Pewnie, że nie.
Zaiste łagodzi obyczaje.

 

– Jutro ostatni dzień. Może uda się na plażę?

– Może.

Udało się na plażę.

Najważniejsze, że Mała nie boi się wody i bardzo lubi się pluskać. – Opowiada się po powrocie – znajomym, rodzinie.
Cały czas w wodzie by siedziała. Poszliśmy – 25 minut – Atena, Tato chce trochę przeschnąć i zapalić sobie.
Tatu, tatu, chodź do wody. – Nie zdążył nawet porządnie spalić.
I tak w kółko Piotrze – parę razy.
Po którymś razie – Prometeusz miał już dość – idź sama Mała.
Mała poszła sama. Wzięła wiaderko, łopatkę i poszła do wody sama.
Poczekaj – mówi do Penelopy, która zaczyna wstawać – poczekaj.
Siedzą – uważnie przyglądają się Atenie – która siadła sobie w wodzie, przy samym brzegu – i z wiaderkiem i łopatką – co robisz Mała? – robię Ci zupę – mówi do Mamy, która jednak podeszła.
Dziękuję – zaiste zupa ten Zalew w Krasnobrodzie – ale na bezrybiu rak ryba.
W środku dnia – na obiad. Do Szwagrówki – trochę już dość schabu na wszystkie sposoby z ziemniakami na trzy sposoby – pizzy nie – bo Atena musi zjeść zupę i w miarę normalny obiad – a przy pizzy Taty nie byłoby to możliwie.
I spowrotem nad Zalew.

-Tatu, tatu, chodź – bierzemy dmuchaną żółtą kaczkę – nie z dziurą w środku – z zabudową – tak, że dziecko siedzi, ale nie wypada, nie wyślizguje się przez koło w dół.

– Tatu, tatu, już nie czuję dna – idą jeszcze parę metrów – jemu sięga do torsu – wracamy – rączkami tak, a nóżkami tak – i pcha ją z całych sił w stronę brzegu.

– Tatu, tatu, rączkami tak, a nóżkami tak – pokazuje w wannie po powrocie. – Tak się pływa.
Robi się chłodniej – ok. 18:00 – zbieramy się? Zbieramy.
Wracamy.

 

Od rana jeszcze na spokojnie.
Na spokojnie kawa, papieros, poranna toaleta, śniadanie.

– Zbieramy się. Trzeba w miarę wcześniej wyjechać, żeby wrócić do domu po ludzku.
Co prawda tylko 2 godziny drogi. No ale, bagaże na górę, jakieś może i nawet pranie, ogarnianie, kwiaty po 10 dniach upałów.

– Kurwa mać! – on pakuje – cały bagażnik combi zapakowany – całe tylne siedzenie zapakowane – nic się już nie zmieści – nic.

– Już nic nie ma. Wszystko.

– Twa mać! W tą stronę na fulla a teraz nawet nie chcę na to patrzeć.
I to wszystko zanieść z parkingu do domu – I piętro – ze cztery rundki.

– Twa mać! No tak, bo to i piłki dwie kupiliśmy, a to obraz, a to zostało jedzenie, żeby nie wyrzucać do domu trzeba brać. A to jakieś ubrania – fajne – w dobrej cenie. A to buty dwie pary – w dobrej cenie – trampki – i super – z miękkiej, prawdziwej skórki – sandały. Plakat z koncertu jazzowego w Józefowie (Michał Dudziński?) dla Wojtka do Hecy. A to kapelusz jeden, drugi na plażę. Dobrze, że miecza samurajskiego – drewnianego – nie było – bo wszyscy mieli – a i by ze dwa-trzy kupił – dla siebie i znajomych. Jakieś foldery, mapki regionalne – książki – jedna na pewno – kupiona w Punkcie Informacji Turystycznej – na wprost Sanktuarium – lokalnej poetki wiersze, teksty – lubi takie – książki, teksty, wiersze. Dmuchana kaczka do wody, bez powietrza się udało na szczęście. Parasole – dwa – plażowe – ich już nie za bardzo – nowy trzeba było kupić. Aparaty – trzy – nic zdjęć się nie udało porobić – w ciągłym ruchu – dziecku poświęcić uwagę – cyfrówka – Zenit – i nowy analogowy Canon EOS. Pudło po butach – klisz – kolorowych i czarno-białych – bo teraz klisze – nie kupuje się – jak się chce – ale gdy są – SMS mam 5 – odłożyć Ci? – i człowiek nakupował – całe pudełko po butach – i zużył 1,5 kliszy – bo z dzieckiem w tym wieku to już takie czasy (i czułości – głębie).
Twa mać! Na ścisk wszystko – kto to twa mać będzie nosił? No pewnie, że ja – mać twa!

Oczywiście – znów – jak zawsze – pomylili zjazd z obwodnicy/ekspresówki – zamiast w Witosa – później w Męcz. Majdanka – w tą nową – łączącą Męcz. Majdanka z Kunickiego – (udręczone miejsca – jak mówi przysłowie – serce jak dzwon – a duszę diabeł dręczy) – później prosto i w Diamentową – już w domu, na św. Jana Pawła II – pomylili – pojechali aż do węzła Mełgiewska – więc Mełgiewską – Gospodarczą – Hutniczą – Łęczyńską (udręczone miejsca – udręczone – dusze udręczone) – wszyscy siusiu na stacji – już dzwonią do niej z pracy – szybko do Lubelskiego Lipca – Krochmalną – i w św. Jana Pawła II – już w domu.

 

Tak było.
Nosił. Dźwigał.

Na parkingu spotkana znajoma z klatki – Penelopa sobie pogadały – a on sobie nosił – powoli, powolutku – z cztery razy – najpierw do klatki – a później na górę – na wysokie I piętro.

– Patrz. Trzeba będzie prać. – Na kapie leżącej na pościeli ich łóżka – pełno sierści kota.

– Tak. Zawsze tak tęskni.

I kolejny etap życia-modlitwą podziękowań-przeprosin-próśb przede wszystkim do św. Matki Bożej – bo rok się kończy i zaczyna – z urlopem.

– I nic się nie da zrobić tym krowom i palantom?

– Nic. To po prostu bolszewicy – którzy mieszkają w Polsce – i mówią po Polsku. Niestety nic. Można tylko być wiernym i iść przez życie z podniesioną głową – odważnie.

– Zawsze jest szansa, że ktoś trzeci to zobaczy – i ubije bolszewika, gdy będzie miał tylko ku temu sposobność.

IX/21