Cwaniactwo wizowo-paszportowe cz. 2

Należy też wspomnieć, że wśród polskiej kadry urzędniczej jest silne lobby ukraińskie. Czasem ludzie ci nie powinni posiadać polskiego paszportu, lecz ukraiński. Przykładem niech będzie pewna wysoko postawiona pani, która wówczas pracowała we wspomnianym Instytucie Polskim i to głównie za jej sprawą wszyscy „artyści” dostawali wizy w trybie ekspresowym. Pani ta szkalowała Polskę na każdym kroku, mimo pełnienia funkcji dyplomatycznych z ramienia państwa polskiego. Kiedyś nawet, zagadnięta o to, czy jest Polką (ktoś zapytał z uwagi na jej doskonałą znajomość ukraińskiego) odrzekła, że ona się tylko w Polsce urodziła… Takie osoby są w parlamencie, w ministerstwach itd. Takie osoby przyznają granty i inne formy dofinansowania Związkowi Ukraińców w Polsce, który to związek wydaje czasopismo, w którym jawnie nawołuje do odzyskania przez Ukrainę ziemi chełmskiej i przemyskiej. Czy ktoś może sobie wyobrazić sytuację odwrotną? Pomijając dość istotny fakt finansowania polskich czasopism na Ukrainie przez państwo polskie (nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszcza chyba, że państwo ukraińskie coś takiego może sfinansować), to pewnym jest, że gdyby w którymś z licznych czasopism wydawanych na Ukrainie w języku polskim ukazał się artykuł, w którym choćby pośrednio pojawił się postulat zwrotu Lwowa, Tarnopola, Stanisławowa itd., to byłby to ostatni numer tegoż czasopisma, a nazajutrz polska ambasada otrzymałaby notę protestacyjną, natomiast siedziba redakcji zostałaby podpalona czy ostrzelana (jak pewnego razu konsulat w Łucku) przez „nieznanych” sprawców.

Pomysłowość Ukraińców naprawdę nie zna granic. Żona znajomego Polaka – biznesmena (Ukrainka) próbowała nawet ukręcić na znajomości ze mną swoje lody. Zaczęło się od tego, że on na zaproszenie ze swojej firmy, rzeczywiście istniejącej, zaprosił kilka osób do Polski w celach biznesowych. Po jakimś czasie jego żona zadzwoniła do mnie, że znów mają kilku biznesmenów, z którymi chcą robić interesy w Polsce. W porządku. Dokumenty w porządku, proszę bardzo, wizy są. Żaden ekspres, żadne poza kolejką. Po jakimś czasie znów zadzwoniła, że znów jest kilka osób. Ja przypadkiem zagadnąłem kolegę o to, gdy, jak co tydzień, graliśmy w piłkę. Okazało się, że on o tym nic nie wiedział, a jego luba Luba zwietrzyła szansę na dodatkowy zarobek i ziomalom ze swojej okolicy wystawiała zaproszenia z pieczątką i podpisem jej męża, który, jak się okazało, fałszowała. On ją podobno ochrzanił zdrowo, doszliśmy do porozumienia, że wnioski zostaną wycofane na wniosek samych wnioskodawców, żebym ja nie miał nieprzyjemności, ani nikt inny. Na co żona z rozbrajającą szczerością:

– Ale ja już wzięłam od nich po 100 USD zaliczki, będę musiała oddać i jeszcze reputację stracę we wsi!

Inną kategorią wkurzających Ukraińców są ci, którzy uzyskali obywatelstwo polskie. A to ze względu na małżeństwo z polskim obywatelem, a to ze względu na to, że zesłanym rodzicom czy dziadkom je odebrano itd. Zazwyczaj taki świeżo upieczony obywatel czuje się bardziej „polski” od członków Młodzieży Wszechpolskiej i mówi o swoich dotychczasowych współobywatelach „oni”. Ale bywały również przypadki kuriozalnej bezczelności.

Zjawił się kiedyś pewien świeżo mianowany Polak z bumagą z Kancelarii Prezydenta świadczącą o tym, że uzyskał obywatelstwo polskie. Przyszedł po paszport. Zgodnie z prawem należał mu się paszport tymczasowy z uwagi na brak numeru PESEL. O numer PESEL wystąpił za naszym pośrednictwem, klnąc na czym świat stoi, jaka tu u nas biurokracja. Tym razem jeszcze nic mu nie powiedziałem na temat biurokracji w kraju, którego dotychczas był (i jest) obywatelem, bo przecież się obywatelstwa nie zrzekł. Nie chciał paszportu tymczasowego, powiedział, że poczeka na numer PESEL. Ten uzyskał po kilku dniach. Złożył wniosek o paszport, gdzie musieliśmy od niego – jak od każdego – pobrać odciski palców. Po dwóch czy trzech tygodniach paszport z kraju przyszedł, zadzwoniliśmy do niego, by przyszedł odebrać. Zjawił się nazajutrz, a tak się złożyło, że tego dnia padło nam w wydziale konsularnym wszystko, w dodatku miejscowi wyłączyli nam prąd. Nie wiemy z jakich przyczyn, wrócę do tego za chwilę. Padł nam również system łączności z Polską, dzięki któremu mogliśmy zweryfikować odciski palców naszego interesanta i zakończyć procedurę wydawania mu paszportu. Z dziwnych przyczyn nie działały również telefony. Nasz interesant uparł się jednak, że on chce dziś, już, teraz paszport odebrać. Tłumaczyliśmy mu cierpliwie, że nie można zweryfikować, poza tym nie ma prądu i komputery mimo awaryjnego zasilania za chwilę się wyłączą itd. Na co on (gramatyka oryginału zachowana):

– Żeby ja wiedział, że to takie rządy są, to ja by tego obywatelstwa nie brał! Że taki bałagan jest! Że nic nie można załatwić! Po co ja brał te obywatelstwo! Nawiszczo mi to!

W tym momencie to już się zdenerwowaliśmy wraz z moim szefem, kierownikiem referatu paszportowo-wizowego i delikatnie zasugerowaliśmy mu, że mógł nie występować o obywatelstwo polskie i w każdej chwili może wystąpić do prezydenta RP z wnioskiem o zrzeczenie się. Poprosiliśmy o opuszczenie urzędu i przyjście następnego dnia, gdy wszystkie usterki będą już zapewne usunięte. Odmówił. Poprosiliśmy więc dyżurującego funkcjonariusza BOR o wyprowadzenie delikwenta. Niestety, tego dnia dyżur pełnił funkcjonariusz, którego samego trzeba było chronić (z uwagi na przymioty fizyczne i psychiczne). Powiedział on nie mniej, ni więcej, że nie ma uprawnień do stosowania przymusu fizycznego (!!!), tak więc musieliśmy z kierownikiem wyprowadzić pana we własnym zakresie. Oczywiście następnego dnia wpłynął na nas donos do konsula generalnego, ale rozeszło się po kościach.

Natomiast co do awarii prądu to było wtedy tak, że od razu zadzwoniliśmy do elektrowni, gdzie powiedziano nam, że „już nad tym pracują”.

Gdy dwie godziny później nadal nie było prądu, zadzwoniliśmy ponownie.

– Dzień dobry, nadal nie mamy prądu.

– Tak, bo na całej ulicy nie ma.

– Chce pan powiedzieć, że nie ma też w głównej siedzibie DAI, dwa domy dalej?

– No nie wiem.

– No to ja panu powiem, że jest. Jest też w budynkach sąsiadujących z naszym i w tych, co są po przeciwnej stronie ulicy.

– To ja nie wiem.

– Ale ja wiem, że dziś ma odebrać kilkadziesiąt wiz delegacja z waszego ministerstwa, która jutro rano ma wylecieć do Polski. Jak nie będzie prądu, to nie wydrukujemy, a kończymy pracę za godzinę. Wtedy nie polecą. I jak pan myśli, kto będzie winien?

Żadnych wiz dla delegacji nie było, ale zadziałało, bowiem prąd włączono po dwóch minutach. Jak zwykle jednak nie zadziałała siła argumentów, lecz argument siły.

Innym utrapieniem były mieszane małżeństwa, które przychodziły po paszporty, głównie dla swoich dzieci, gdyż jak wiadomo, dziecko obywatela polskiego z urzędu jest obywatelem polskim. Większość takich par stanowili ludzie prości, a to dziewczyna wyjechała za panem na Ukrainę, a to pan z Polski wyjechał za piękną Ukrainką. Często zdarzało się, że po iluś latach pobytu takiej osoby poza krajem jego/jej polszczyzna, już w momencie wyjazdu niezbyt wysublimowana, była niemal całkowicie zapomniana. Zdarzało się, że z taką osobą było się trudno porozumieć. Dlatego też często jak zjawiało się takie małżeństwo z pociechą, trzeba było zapytać, kto z państwa jest obywatelem polskim, i dopiero przystępować do dalszej procedury. No i kiedyś zjawiło się takie małżeństwo. Twarz mężczyzny była mi skądś znajoma, nie wiedziałem skąd. Z początku się nie przedstawiali, ale jak wcisnęli paszporty dzieci, gdzie obydwoje dzieci miały imiona ukraińskie, domyśliłem się, że małżeństwo jest co najmniej mieszane, więc zadałem pytanie – kto z państwa jest Polakiem? Nagle jak się baba nie wydrze, że jak to, oboje jesteśmy Polakami!. Okazało się, że kobieta jest Polką, z tych zafiksowanych na punkcie Ukrainy, z tych, co to się w Polsce tylko urodzili, natomiast jej mąż Ukraińcem z polskim paszportem, dziennikarzem. Jak się potem okazało, na fejsbuku, z którego wówczas nie korzystałem (a dlaczego, napiszę w swoim czasie) obsmarowali mnie tak, że ho ho. Że polski urzędnik z uprzedzeniem podchodzi do Ukraińców! Bo się ośmielił zapytać, widząc dzieci z osełedcami na głowach, w ukraińskich wyszywankach, z ukraińskimi imionami rodem z poematów Szewczenki, kto z rodziców jest Polakiem. Niestety, dowiedziałem się o tym wiele miesięcy później i z trzecich ust, bo jak bym się dowiedział od razu, to tak bym sprawy nie zostawił.

Inny Polak, znany nawet z mediów, nazwisko nieważne. Ożeniony z Ukrainką. Urodziło się dziecko, przyszli po paszport. Daje mi akt urodzenia, a tam zamiast niego, wpisany jakiś Ukrainiec. Pytam o co chodzi, a on mi na to, że ten akt to po to, by ukraińskie becikowe dostać (nawiasem mówiąc – spore), a jeżeli ojcem jest cudzoziemiec, to nie przysługuje… Pogoniłem go na cztery wiatry, za jakiś czas wrócił z aktem urodzenia, gdzie już jako ojciec figurował on sam. Oczywiście w międzyczasie jego żona, też znana w półświatku medialnym naopowiadała tu i ówdzie o tym, jak to polski konsul im kłody pod nogi rzuca. Nie masz możliwości wyjaśnić jak było naprawdę, a potem się zła sława ciągnie…

Inny ciekawy przypadek – działaczka organizacji polonijnej. Nazwijmy ją fikcyjnie – Oksana Kowalenko. Naprawdę nazywała się inaczej, ale to nie ma znaczenia. Też dostała obywatelstwo decyzją prezydenta RP. Przyszła więc po paszport. Wypełniła wniosek paszportowy, jednak nie napisała tam swojego nazwiska, a napisała: Aniela Korczak. Pytam, dlaczego tak napisała, a ona na to, że Korczak to jej panieńskie nazwisko, a Anielką nazywała ją mama za młodu… I skoro ona się nazywa Oksana Kowalenko po ukraińsku, to chciałaby po polsku nazywać się inaczej. Długo mi zajęło tłumaczenie, że nie jest to możliwe. W końcu zrozumiała, ale jeszcze lepszą inicjatywą wykazała się jej córka, której również prezydent nadał obywatelstwo polskie. Dziewczę miało na imię, powiedzmy, Ludmiła, nazwisko takie jak mama. Przyszła do ambasady po paszport i we wniosku wpisała: Ludmiła Olson. Stwierdziła, że takie skandynawskie nazwisko jej się od dawna podobało i sobie zmieniła, na dowód czego przedstawiła dokument zwany po ukraińsku Aktem Zmiany Imienia lub Nazwiska. Okazało się, że o ile w Polsce zmienić imię czy nazwisko można na własny wniosek w uzasadnionych przypadkach (np., gdy nazwisko jest ośmieszające), o tyle na Ukrainie można to zrobić bez problemu. Można od ręki zmienić imię i nazwisko, nie można jedynie „otczestwa” czyli imienia odojcowskiego. Tak więc młoda dama przedstawiła akt urodzenia na Ludmiłę Olson, a akt nadania obywatelstwa na Ludmiłę Kowalenko. Odmówiliśmy jej wydania paszportu polskiego na nowe nazwisko. Powiedziała, że jakoś to sobie załatwi i rzeczywiście załatwiła – wyjechała na studia do Polski i albo, jak to się fachowo mówi, „umiejscowiła” akt urodzenia na nowe nazwisko, albo po prostu trafiła na mniej czujnego urzędnika w urzędzie wojewódzkim, bo sprawdziłem potem, że rzeczywiście paszport na nazwisko Olson uzyskała. Przy złym obrocie sprawy oboje, to znaczy ona i urzędnik mogliby mieć olbrzymie kłopoty.

Ostatnio (piszę to w lipcu 2017) wizy dla obywateli Ukrainy zostały zniesione. O tym mówi się głośno, przedstawiając to jako wielki sukces, ale nie mówi się o tym, że zniesiono wymóg wizowy dla tych obywateli Ukrainy, którzy mają paszporty biometryczne (czyli takie, które zawierają zakodowany odcisk palca). A takim dokumentem może się poszczycić jak na razie ok. 5 % społeczeństwa ukraińskiego. Jako że natura nie znosi próżni, to cała mafia wizowa przeniosła się teraz pod urzędy paszportowe, gdzie „trzyma kolejkę” i za drobne co łaska może przyspieszyć datę uzyskania dokumentu. Nie mówi się też o tym, że wizy uprawniające do wykonywania w Polsce pracy nadal obowiązują, i tutaj towarzystwo od zarabiania pieniędzy na swoich obywatelach również nie próżnuje.

Ciekawym patentem ukraińskim jest posiadanie kilku dokumentów podróży. Podstawowym dokumentem tożsamości jest dla Ukraińca „paszport wewnętrzny”, czyli odpowiednik naszego dowodu osobistego. Ma on formę książeczki jak nasze dawne dowody osobiste1, i wpisuje się tam imię, nazwisko i imię odojcowskie w dwóch wersjach językowych – ukraińskiej i rosyjskiej. Tak więc np. po ukraińsku ktoś się nazywa Сергій Олексійович Український, a po rosyjsku Сергей Алексеевич Украинский. Тетяна Володимирівна Екєрт po rosyjsku będzie się pisać Татьяна Владимировна Экерт itd. Dokumentem podróży uprawniającym do wyjazdu za granicę jest natomiast „paszport zagraniczny” gdzie wpisuje się ukraińską wersję imienia i nazwiska (już bez patronimiku) oraz transkrypcję na alfabet łaciński. I tu zaczyna się dowcip oraz pole do popisu. Imię Сергій (odpowiednik polskiego Sergiusza) można bowiem zapisać na kilka sposobów: Sergii, Serhii, Sergiy, Serhiy, Siergiy, Sierhiy, Siergii, Sierhii. A jeżeli można, to się zapisze! Przy co bardziej skomplikowanych nazwiskach też jest spore pole manewru – weźmy takie nazwisko Беcчастных…

Teoretycznie istnieją urzędowe wytyczne dotyczące transliteracji imion i nazwisk, lecz odniosłem wrażenie, że w każdym urzędzie są one inne. Składając wniosek o wizę teoretycznie każdy obywatel ukraiński musiał okazać wszystkie posiadane dokumenty podróży, w celu sprawdzenia, czy już nie ma w którymś z nich wizy. I co do zasady przynosili. Większość miała dwa-trzy, ale takich, co mają cztery też się trochę zdarzało. Przy czym każdy z drobną różnicą w pisowni. A jedna literka inaczej w pisowni to już dla systemu Schengen inna osoba… O ile byłem w stanie zrozumieć, że komuś wydano paszport na imię Sergiy np. w Charkowie, a potem osoba się przeprowadziła i kilka lat później wydano jej paszport na imię Serhiy we Lwowie – cóż, urzędnicze niedbalstwo. Ale czym wytłumaczyć fakt wydania, a takie przypadki się zdarzały, jednemu człowiekowi, tego samego dnia, w tym samym urzędzie paszportowym, trzech dokumentów z kolejnymi, następującymi po sobie numerami seryjnymi, na trzy różne imiona?

Działało to również w stronę przeciwną. Jako pracownik ambasady legitymowałem się na Ukrainie legitymacją dyplomatyczną. Moje imię da się na język ukraiński również przetranskrybować na kilka sposobów. W pewnym momencie byłem posiadaczem jednocześnie trzech ważnych dokumentów, a w każdym z nich moje imię zapisane było inaczej. Stało się tak dlatego, że najpierw uległa zniszczeniu jedna legitymacja, wystąpiłem więc o duplikat. Dostałem drugą legitymację, ale tamtej mi nie zabrano, więc obie były ważne, zresztą tą pierwszą nadal się posługiwałem, podkleiwszy ją trochę. W międzyczasie dostałem awans, w związku z czym zmieniła się nazwa funkcji, którą pełniłem, wystąpiłem więc o legitymację z aktualnym stopniem dyplomatycznym, dostałem, znów z innym imieniem. Poprzednich legitymacji mi nie odebrano i nie skończył im się okres ważności. Oczywiście z tym uzyskaniem nowej nie było tak prosto. O ile w Rosji (gdzie również pracowałem jako dyplomata) władze miejscowe wydają taki dokument w trzy dni robocze od złożenia wniosku przez przedstawiciela ambasady zajmującego się protokołem dyplomatycznym, o tyle na Ukrainie nie jest tak prosto. W sprawie tej trzeciej legitymacji złożono wniosek. Mijają dwa tygodnie, nic. Trzy tygodnie – cisza. W końcu nasz człowiek od protokołu zadzwonił tam i pyta, co się dzieje, trzy tygodnie czekamy na kilka legitymacji. Sprawa się toczy – usłyszał w odpowiedzi. Ale traf chciał, że tego dnia, a może następnego, przyszli po wizę jacyś urzędnicy z tamtejszego MSZ. I – jak to u nich – na jutro trzeba wizy, tu, proszę, zaproszenie, tu prośba od naszego zastępcy ambasadora… Powiedziałem im, że wizy będą, jeżeli będą legitymacje. Inaczej nie będzie wiz i nigdzie nie pojadą i zastępca ambasadora nic nie wskóra, gdyż np. system wizowy odmówi posłuszeństwa. Oczywiście wrócili po dwóch godzinach ze wszystkimi legitymacjami, na które czekaliśmy od tygodni. Znów zwyciężył argument siły.

Podobnie rzecz się ma, gdy porównać system rejestracji samochodów dyplomatycznych w Moskwie i Kijowie. W Moskwie jest w urzędzie wydzielone okienko dla pracowników ambasad, czynne od poniedziałku do soboty od rana do wieczora. Cała procedura trwa może z 15 minut. W Kijowie też jest okienko specjalne, czynne dwa razy w tygodniu po godzinie. Wygląda to tak, że każdy, kto chce zarejestrować lub wyrejestrować samochód czeka aż otworzą, w okienku pojawia się pan, mówi „jestem”, a całe międzynarodowe towarzystwo rzuca się do okienka, dochodzi do scysji i bójek. Na szczęście w naszej ambasadzie był wspomniany wcześniej Siergiej (ten od grzejnika), który dziwnym trafem miał wszędzie dojścia. Tak więc jakoś się udawało załatwić bez kolejek i bójek.

Ktoś może pomyśleć, że gloryfikuję państwo rosyjskie. W żadnym wypadku. Stwierdzam jedynie, że działa porządnie. Daleki byłbym od stwierdzenia, że tu w urzędach nie ma korupcji, ale przynajmniej w Moskwie da się coś załatwić zgodnie z przepisami. Pamiętacie historię z aktem urodzenia? W Moskwie takich sytuacji nie ma. Potrzebowaliśmy zapisać dzieci do państwowego przedszkola. Przeczytaliśmy, jak wygląda procedura – złożyliśmy dokumenty, zaproszono nas na rozmowę i dostarczenie pozostałych dokumentów na określony dzień i godzinę, poszliśmy, załatwiliśmy, dzieci miejsca w przedszkolu dostały. Pamiętacie opis szpitala w Kijowie? Tutaj trzeba było zrobić badanie rezonansem naszemu synkowi, dość skomplikowane, bo głowy, tak więc w narkozie. Umówiliśmy się w państwowym Centrum Zdrowia Dziecka na dzień i godzinę. Badanie zaczęło się co do minuty.