Z interwencji konsularnych

Wśród wielu interwencji konsularnych, jakie zdarzyło mi się mieć podczas pracy w Kijowie najbardziej zapamiętałem kilka, które chyba najbardziej dobitnie mi uświadomiły, że ten kraj jeszcze długo nie zyska miana normalnego. Bezsilność i zdziwienia– to jest wszystko, co można powiedzieć o poniższych przypadkach.

W środku nocy zadzwonił facet, że został okradziony. W sumie zwyczajna sprawa, kilka razy w miesiącu mieliśmy takie interwencje, że komuś ukradziono portfel, czy plecak z paszportem. Z reguły nie były to kradzieże rozbójnicze, a kieszonkowe (portfele z kieszeni czy torebki) lub „okazyjne” – ktoś postawił plecak na dworcu, odwrócił się na chwilę i plecaka nie ma. Tutaj jednak była akcja bardziej wyrafinowana. Kierowca TIRa wiózł lekarstw na sumę kilkuset tysięcy euro. Na polsko-ukraińskiej granicy najpierw nasze służby otworzyły samochód, skontrolowały zawartość, zamknięto, zaplombowano. To samo służby ukraińskie. Potem samochód przyjechał do Kijowa nie zatrzymując się po drodze. Wjechał do urzędu celnego, kierowca (a może dwóch ich było, już nie pamiętam), poszli do biura załatwiać formalności. Jak twierdzą, nie było ich 30, może 40 minut. Po tym czasie wyszli wraz z pracownikiem urzędu celnego by skontrolować zgodność zawartości ciężarówki z dokumentacją. Plomby były nienaruszone. Ciężarówka była pusta. Pech chciał, że kamera monitoringu nie obejmowała akurat miejsca, w którym samochód był zaparkowany była ciężarówka. Sprawa do dziś nie została rozwiązana.

Inna sprawa – polski kierowca TIRa jadąc deszczową nocą, zgodnie z przepisami (a nawet wiele wolniej z uwagi na warunki na drodze, co potwierdziły dane z tachografu) potrącił śmiertelnie człowieka. Ofiara była pijana i wg świadków wbiegła przy ograniczonej widoczności, przy lejącym deszczu, wprost pod pojazd. Kierowca był trzeźwy, samochód sprawny. Tym niemniej kierowca został tymczasowo aresztowany. Do nas o pomoc zwróciła się rodzina tegoż kierowcy, oraz firma transportowa, w której pracował. Zgodnie z obowiązującą procedurą daliśmy im listę adwokatów, którzy znają język polski. Wybrany adwokat pokręcił się, gdzie trzeba i zaproponował najrozsądniejsze wyjście z sytuacji – sąd i milicja wiedzą, że Polak jest niewinny, że ofiara była pijana i po jej stronie leży wina, ale żeby sprawy nie przeciągać miesiącami i nie trzymać „sprawcy” w areszcie, to będzie kosztować 5 tys. USD. Z tego co wiem, polski kierowca ani jego rodzina nie dysponowali taką kwotą, ale pracodawca wyłożył, tak więc nasz rodak szczęśliwie wyjechał do kraju. Rozmawiałem z tym człowiekiem w areszcie, jeszcze przed pojawieniem się adwokata (potem jako urząd konsularny z wiadomych powodów nie wtrącaliśmy się w przebieg sprawy) – był to człowiek pod sześćdziesiątkę, bardzo załamany tym, że zabił człowieka i roztrzęsiony. Twierdził, że jest kierowcą od 30 lat i nigdy nie miał nawet stłuczki, a tu takie coś.

Inny kierowca TIR-a brał udział w kolizji, którą ewidentnie sam spowodował. Nie wyhamował przed skrzyżowaniem i uderzył w samochód, który stał na czerwonym świetle. Był oczywiście trzeźwy. Początkowo wydawało się, że nic się nikomu nie stało, bowiem kierowca samochodu, jak też pasażer (oprócz ich dwóch w samochodzie nikogo więcej nie było) dziarsko wyskoczyli z samochodu oceniając straty. Przyjechała milicja, Polakowi zabrano dokumenty i zakazano opuszczać Ukrainę do wyjaśnienia sprawy. Dwa dni później okazało się, że stan „ofiar” się pogorszył, że pasażer leży sparaliżowany i rozważa możliwość wystąpienia z powództwem cywilnym o gigantyczne odszkodowanie. Pechowy kierowca wynajął adwokata, z którym pojechał do szpitala negocjować ewentualne odszkodowanie, by uniknąć ciągania po sądach. Towarzyszył im jeden z naszych urzędników konsularnych. Sprawa rozeszła się po kościach, gdyż sparaliżowany pasażer dziarsko chodził po szpitalu paląc papierosy. Obeszło się jakimś mandatem.

Akt urodzenia, czyli znowu o dzieciach

Po urodzeniu pierwszego dziecka pracownicy szpitala zaproponowali nam, że za jedyne 1000 hrywien mogą nam załatwić formalności związane z aktem urodzenia. Stwierdziłem, że nie, że załatwię sam. Udałem się więc do tamtejszego Urzędu Stanu Cywilnego uzbrojony w wypis ze szpitala, paszporty, ich poświadczone tłumaczenia na ukraiński, potwierdzone przez polski konsulat, konwencję o pomocy prawnej pomiędzy Ukrainą i Polską (po ukraińsku) – w której napisane jest, że nasze zaprzyjaźnione kraje wzajemnie uznają swoje urzędy, akt ślubu (nie wiem po co, ale jest wymagany, jeżeli dziecko zrodzone jest z pary będącej małżeństwem). Na miejscu wypełniłem jeszcze stosowny dokument o zrzeczeniu się imienia odojcowskiego, czyli patronimiku (słynne rosyjskie „otczestwo”, po ukraińsku – „po-batkowi”. Mniej zorientowanym czytelnikom wyjaśnię, że w krajach na wschód od Bugu pełne personalia to (w kolejności urzędowej) nazwisko, imię i imię odojcowskie. Czyli syn Władimira to Władimirowicz, syn Dominika – Dominikowicz (córka – Dominikowna, po ukraińsku – Dominikiwna.)

Oprócz wypełnienia druku musiałem jeszcze ustnie zapewniać babę w okienku że to z przyczyn kulturowych, że u nas się tego nie używa. Zapytałem ją też, jaki patronimik będzie miał syn Chińczyka o imieniu Hu. Z tym „otczestwem” jest potem kłopot w Polsce, czasem jakieś dziecko z mieszanego małżeństwa ma wpisane, a po umiejscowieniu aktu urodzenia w Polsce mu zostaje Mariuszewicz czy inny Rafałowicz w personaliach, a odkręcenie tego jest żmudne i długotrwałe. Koniec dygresji. Podszedłem do okienka, a baba oczywiście stawała okoniem, że jak to, że kto to tłumaczył?

– Proszę bardzo, konsul tłumaczył.

– Ale ta pieczątka nie jest po naszemu i ja nie wiem, co tu jest napisane.

– Ale tu pani ma co jest napisane, pieczątka, że tłumaczenie jest zgodne z oryginałem jest też po ukraińsku, jedynie pieczątka imienna konsula jest po polsku.

– No właśnie! Ja nie wiem co tu jest napisane! Tak nie może być!

– Proszę, oto konwencja o pomocy prawnej między Rzecząpospolitą Polską a Ukrainą, o tu jest o wzajemnym uznawaniu dokumentów i pieczęci urzędowych.

– Ja się nie orientuję, proszę nie blokować kolejki.

Ktoś życzliwy z tłumu dał mi dobrą radę, żebym sprawę załatwił bardziej tradycyjnie.

– Da jej pan 500 hrywien i się zrobi. (oczywiście wydanie aktu urodzenia to, wg ceny urzędowej koszt 20 hrywien).

– Proszę pana! Ja jestem osobą urzędową – ja na to – i nie mogę tak postępować. A jeżeli pan i inni tak nadal będziecie postępować, to nigdy wasz kraj nie wyjdzie na prostą.

– Jak się panu nie podoba, to może pan wrócić do siebie – rzuciła z kolejki rezolutnie jakaś kobieta.

– Owszem, wrócę. Ale pani tu raczej pozostanie na zawsze…

Odszedłem więc do okienka i zrobiłem jedną z dwóch możliwych rzeczy w takim momencie. Nie odwołałem się do siły argumentów – ni słownych, ni pieniężnych, które zmiękczyłyby panią w okienku, ale do argumentu siły, czyli zadzwoniłem do wysokiego urzędnika z naszej ambasady, o którym wiedziałem, że na pewno ma znajomości w ministerstwie spraw wewnętrznych, któremu podlegają urzędy stanu cywilnego. Dalej łańcuszek musiał pójść szybko, bo minęło może 15 minut, gdy pani z okienka wyszła, podeszła do mnie siedzącego na korytarzu, wzięła dokumenty, poprosiła jedynie by potem żona też się w kilku miejscach podpisała i po następnych dziesięciu minutach akt urodzenia miałem w ręce.

Gdy rok później urodził nam się syn, udałem się do innego USC, o którym wiedziałem, że „znają się na cudzoziemcach” i nie robią kłopotów.