Apokalipsa apokalipsą, a porządek musi być

W dniach 22-23 marca 2013 roku Ukraina przeżyła śnieżycę, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy. Wszyscy mieli już nadzieję, że skończyła się zima, wcześniej było już kilka bardzo ciepłych dni. Moja rodzina była akurat w Polsce. Umówiłem się z żoną tak, że ona z dziećmi wjedzie samochodem na Ukrainę, ja na nich będę czekać po ukraińskiej stronie granicy w Jahodynie. Pojechałem więc nocnym pociągiem do Kowla, stamtąd „elektryczką”, którą jeżdżą chyba wyłącznie robotnicy leśni oraz kolejarze pod granicę (kiedyś dane mi było w tej elektryczce załapać się na imprezę z okazji odejścia jednego z pracowników kolei na emeryturę, skutek był taki, że o 8 rano byłem już mocno zawiany) i czekałem na rodzinę. Świeciło wtedy słońce, niebo było bezchmurne. Żona z dziećmi przyjechała, było około południa, ruszyliśmy. Od granicy do naszego domu w Kijowie było ok. 500 km, trasę tę pokonywaliśmy zazwyczaj w 5-6 godzin. Liczyliśmy, że tak też będzie tym razem, zwłaszcza, że było słonecznie, a droga sucha. Mniej więcej pół godziny po tym, jak ruszyliśmy, nadeszły chmury i zaczął padać śnieg. Przy czym to, że „padał” to było mało powiedziane. Widoczność spadła praktycznie do zera, zachowując zdrowy rozsądek nie dało się jechać szybciej niż 30-35 km/h. Nie brakowało oczywiście szaleńców na tubylczych numerach rejestracyjnych, którzy jechali jakby nigdy nic. TIRy też nas wyprzedzały jeden za drugim. Potem naliczyliśmy lekko licząc kilkanaście osobówek i dwa TIRy w rowach. Śnieżyca wciąż się wzmagała, tak że do Sarn, miasta leżącego 200 km od polskiej granicy (a przed wojną w granicach II RP) dojechaliśmy porą przedwieczorną. Na obwodnicy Sarn jest restauracja, w której często zatrzymywaliśmy się na obiad. Jest tam też mały hotelik, w którym postanowiliśmy przenocować i poczekać na rozwój sytuacji. Rano opady śniegu jakby ustały, główna droga wiodąca do Kijowa była nawet prowizorycznie odśnieżona.

Ruszyliśmy w stronę Kijowa ok. godz. 10 rano. Droga była biała, ale przejezdna, jechaliśmy powoli, normalnie odcinek Sarny-dom w Kijowie przejeżdżało się w 3 godziny, jednak tym razem nie chcieliśmy się spieszyć. Jechaliśmy spokojnie, bo ślisko, znów nie brakowało licznie nas wyprzedzających potencjalnych samobójców, którzy potem lądowali w przydrożnych rowach. Jednak im bliżej było do Kijowa, tym warunki na drodze były gorsze. Przestało padać, jednak śnieg był głębszy i widać było, że nie nadążano tu z odśnieżaniem. Pierwszy raz zakopaliśmy się w śniegu jakieś 40 km przed Kijowem. Dzięki uprzejmości kilku kierowców TIRów, których ruch został wstrzymany, wygrzebaliśmy się jakoś. Potem jeszcze dwukrotnie trzeba nas było wypychać z głębokiego śniegu na drodze. Od tamtego momentu ruch był wahadłowy, tylko jeden pas był w miarę przejezdny. Od rogatek Kijowa wszystko już stało. Korek ciągnął się aż do skrzyżowania, z którego jedna droga prowadzi na obwodnicę, druga do centrum. Staliśmy tam kilka godzin, bez ruchu. Dobrze, że mieliśmy zapas paliwa, dzięki któremu mogliśmy siedzieć w cieple i dzieci nie marzły. Drugi dobry zbieg okoliczności taki, że dzieci były wyjątkowo spokojne, nie chciały do toalety, młodszy synek wtedy jeszcze jeździł w pieluszce, zmienić ją byłoby ciężko – był mróz i dwumetrowe zaspy. Po jakimś czasie się odblokowało, nie wypuszczano już samochodów z miasta, bo nie miało to sensu. Ruszyliśmy powoli do centrum. Na drodze, która ma po dwa pasy w jedną stronę wydrążony był w śniegu korytarz, którym poruszało się wszystko, co mogło (ciężarówki miały zakaz) – samochody osobowe i furgonetki, a także piesi. Jechaliśmy bardzo powoli, między innymi dlatego, że przed nami jechała taksówka na letnich, łysych oponach. Często nie mogła ruszyć (bo ślisko), wówczas pasażerowie wysiadali, pchali samochód, ten nabierał rozpędu, pasażerowie musieli jednak jakoś wsiąść, więc kierowca się zatrzymywał i historia się powtarzała. Kijów wyglądał jak po apokalipsie – wszędzie były porzucone w bezładzie samochody, autobusy, furgonetki, trolejbusy. Nie były w stanie wygrzebać się ze śniegu. My też rozważaliśmy wariant pozostawienia samochodu przy pierwszej stacji metra i dotarcie do domu koleją podziemną, jednak centrum było w miarę przejezdne (tym wydrążonym korytarzem). Gdy już dotarliśmy do naszego wieżowca, przeszkodą bardzo trudną do pokonania okazał się podjazd do garażu. Podjazd miał jakieś 5 metrów długości i lekki kąt nachylenia. Był nawet odśnieżony z grubsza, ale pokryty cienką warstwą lodu i nie dało się pod niego wjechać. Dozorca otwierający bramę do garażu stwierdził, że nie ma piasku, bo przecież już nie sezon… Rozpędu nie można było wziąć, bo wszędzie leżał śnieg. W końcu, po mniej więcej półgodzinnych wysiłkach i pomocy kilku przechodniów samochód udało się do garażu wepchnąć. Okazało się, że jechaliśmy 13 godzin. Dzieci nie mogły ustać na nogach, gdy wyjęliśmy je z samochodu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, by pokazać brak koordynacji służb ukraińskich na elementarnym wręcz poziomie. Następne dwa dni zostały ogłoszone dniami klęski żywiołowej, budżetówka nie pracowała. Nie jeździł transport naziemny. Żaden. My w ambasadzie oczywiście wolnego nie dostaliśmy, tak więc jedyną drogą, jaką mogłem się dostać do pracy, było metro. A tu- niespodzianka! Otóż wówczas, przez kilka miesięcy, w każdy poniedziałek zamykano dla wsiadających najbliższą od naszego domu stację „Politechnicznyj Instytut”, bo przeprowadzano remont schodów ruchomych (innego wejścia do metra nie ma o czym wie każdy, kto w Kijowie był). Zamykano w godz. 8-11, czyli w godzinach największego szczytu. Tak jak by nie można było tego zrobić w nocy gdy metro zamknięte, albo w weekend. No, ale jak plan, to plan! Poniedziałek, to poniedziałek! Nieważne, że stan klęski, wszystko stoi, samochodem nie przejedziesz, transport naziemny nie chodzi – nie! Oni remontują schody ruchome od 8 do 11 i już. Stwierdziłem, że przez zaspy nie dotrę, poszedłem do domu, zadzwoniłem do szefostwa, że będę po 11. Myślałem, że obywatele Ukrainy dadzą sobie spokój tego dnia ze szturmowaniem konsulatu w sprawach wizowych, ale gdzie tam. Kolejka była jak zwykle, może nawet większa (bo wolny dzień ogłoszono), busik który podłączał rurę wydechową do rynny opuszczonego budynku sąsiadującego z konsulatem, działał pełną parą – lewe zaproszenia, fotografie, lewa kolejka…