We wczorajszy, upalny sobotni wieczór miała odbyć się projekcja dobrze znanego nam filmu, z bolesnym od lat scenariuszem. Obraz miał tytuł „Drugi mecz Polaków na turnieju”, fabuła miała być odwzorowaniem koszmarów, ciągnących się od 2002 r. (0-4 z Portugalią) do ostatniego mundialu w Rosji (0-3 z Kolumbią w 2018). Los, fart, a może jednak umiejętności i – przyznajmy- spora doza szczęścia sprawiły, że nie musimy dziś nucić przeboju Fogga „Ta ostatnia niedziela”, a wybrańcy Sousy szykować się do pakowania walizek.

Bardzo mało argumentów przemawiało wczoraj za polską reprezentacją. Blamaż ze Słowacją, zawyżone markery zmęczeniowe u piłkarzy, podrażniona bezbramkowym remisem ze Szwecją w pierwszym meczu turnieju Hiszpania – ze świecą można było szukać optymisty, zakładającego optymistyczny scenariusz.

Może coś strzelą, może nam tak mocno nie wleją – nieśmiało kołatało się w głowach nielicznych.

Wyszliśmy na dwóch napastników, wykartkowanego Krychowiaka zastąpił Moder, zamiast Rybusa na lewym wahadle zobaczyliśmy Puchacza.

Hiszpania zdaje się straszyć już tylko nazwą. Obecnej kadrze Enrique daleko do złotego pokolenia La Furia Roja, która w latach 2008-2012 biła wszystkich, zachwycając Europę barcelońską tiki-taką. Niezwyciężoną armadą z kapitańskiego mostka kierowało dwóch magów piłki – Xavi i Iniesta.

Tak, szybko znajdowali się pod naszą bramką, stwarzali sporo zagrożenia pod naszą bramką (co się najedliśmy nerwów, to nasze). Jednak jakże daleko było im do perfekcyjnych Włochów, łączących pragmatyzm z techniczną maestrią Belgów, rozpędzających się Niemców.

Który już raz potwierdziła się teza, jak bardzo nie lubimy roli faworyta, jak uwiera nas rola ekipy, mającej potwierdzić swoją wyższość? Wolimy, by to rywal się martwił, by to on „musiał”.

Szczęśliwie przestrzelony karny być może oddał Szczęsnemu wcześniejsze niepowodzenia na turniejach, gol Lewandowskiego (był w tym meczu nawet defensywnym pomocnikiem) nie był jedyną okazją do dziubnięcia Hiszpanów – swoją okazję miał ponownie as Bayernu, miał ją także jego partner Świderski. Glik wytrącił z ręki argumenty odsyłającym go na emeryturę.

W gościnnych progach gospodarza wczorajszego meczu żartowaliśmy, że Kurski dzień w dzień do środowego meczu ze Szwecją powinien puszczać „Potop” z poniższą sceną:

Wielu z Was widziało mecz Szwedów ze Słowacją. Fakt, mają wszędobylskiego Isaka, są solidni w defensywie, ale jak najbardziej do pokonania. Powoli zaczynamy odliczać dni do meczu, mniej będzie nas kłuć falstart w Petersburgu.

Nie musiałem nucić hitu Budki Suflera: Sza, cicho sza, czas na ciszę