Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie !” – powtarzamy sobie czasem, z lekkim optymizmem, z drobniutkimi okruchami nadziei przed każdym turniejem. Nie gramy z Brazylią, to tylko Korea Południowa, Ekwador, Grecja, Senegal, Słowacja…A potem wzdychamy, niczym biblijni uczniowie z Emaus: „A myśmy się spodziewali…”
Okazuje się, że pierwszy mecz „Biało-czerwonych” na (jedynym?) udanym Euro w 2016 za kadencji Adama Nawałki jeszcze długo – dla wielu z nas – będzie przytaczany ku pokrzepieniu serc. Podobny przypadek, gdy po kolejnej wpadce Legii podajesz argument, że przecież jeszcze niedawno remisowaliśmy 3-3 z późniejszym tryumfatorem Ligi Mistrzów, Realem Madryt.
Przygotowania, na którym nie brakuje ptasiego mleka. Rodziny, golf, koncert Golców, stand-uper, iluzjonista. Cisza, spokój…Bańka milej atmosfery, którą brutalnie zerwano na boisku w Sankt Petersburgu.
Trener – światowiec, uznany w przeszłości piłkarz, pięknie opowiadający o piłce. Zdaje się, widzący więcej od kibica przed ekranem. W marcowych meczach eliminacyjnych dobrze czytający boiskowe wydarzenia. Zmianami, potrafiącymi odwrócić losy meczu (vide z 0-2 do 2-2 z Węgrami)
Wciąż niezła personalnie kadra. Od bramkarza z Juventusu Turyn po bombardiera z Bayernu Monachium, bijącego – zdawałoby się – nieprzekraczalny rekord zdobytych goli w sezonie przez Gerda Mullera. W środku zawodnik, znajdujący się w jedenastce sezonu ligi rosyjskiej, który wczoraj w „Peterburku” powinien czuć się jak w (drugim) domu. Nieco wyżej – pomocnik rozgrywający swój najlepszy sezon w Napoli.
Przeglądając przed turniejem „Przegląd Sportowy” zastanowiła mnie frapująca zmiana narracji – wcześniej rozpisywano się o stosunkowo lekkich przygotowaniach. Na 4 dni przed pierwszym meczem na łamach dziennika zaczęto lekko uderzać w alarmowy dzwonek – piłkarze dostali mocno w kość, ale może przez parę dni odzyskają tą mityczną świeżość…Oglądając wczorajszy mecz, wielu fanom „biało-czerwonych” przypomniały się obrazki z Rosji z 2018 r. i dziwna ociężałość naszych z Senegalem.
Znów za mocno dokręcono śrubę. Znów przyplątała się ta fatalistyczna fraza-wytrych o złym przygotowaniu fizycznym. Znów pierwszy mecz gorzko definiuje naszą obecność na turnieju.
Nawet kopciuszek z Macedonii Północnej (mimo porażki 1-3 z Austrią) zaprezentował się korzystniej.
Powiększająca się liczba ekip występująca na Euro, jak i na przyszłorocznym mundialu może skutecznie zamazać obraz naszej siły. Nie jest sztuką dostać się na zabawę, na którą zapraszają pół kontynentu. Czy szczytem ambicji „najlepszego pokolenia polskiej piłki” (jak określali niektórzy) pozostaje sam awans na turniej?
Jako przedstawiciel rocznika ’83 zazdroszczę tym, którzy pamiętają Hiszpanię ’82, nawet i mundial w Meksyku ’86. Drugie miejsce na igrzyskach w ’92 zdaje się urastać do złotych czasów polskiego piłkarstwa. Jedynym haustem nadziei było Euro 2016.
Wina zdaje się rozkładać na trzy kupki. Gros ponosi jednak Zibi, który zbyt późno zwolnił Brzęczka (próżne są dociekania, jak zagralibyśmy za „Wuja”), dając zbyt mało czasu selekcjonerowi na poznanie reprezentantów.
Część winy ponosi sam Portugalczyk – ciągły eksperymentator, do ostatniego meczu przed turniejem robiącego „przegląd wojsk”, a nie zgrywającego optymalnej jedenastki na turniej. Dziś nikt nie wie, jakim składem i w jakim ustawieniu wybiegniemy w sobotę w Sewilii na Hiszpanię.
Od odpowiedzialności nie mogą uciec sami wykonawcy założeń selekcjonera. Szczęsny (nie ma szczęścia do naszych meczów „otwarcia”), Glik, Krychowiak, Zieliński, Lewandowski grają ze sobą od lat, nawet pomimo chaosu w taktyce Sousy swoimi umiejętnościami i zgraniem powinni zaprezentować się lepiej.
Krzysztof Stanowski odniósł się do porównania, które przed turniejem przytoczył prezes PZPN-u, Zbigniew Boniek. Trwający turniej porównał do dyskoteki, z której Polska ma wyjść nad ranem, na wielkim kacu, jako ostatni.
Kazano nam wyjść, zanim włączono muzykę. Powiedziano nam: „Musi Pan wyjść, nie umie pan tańczyć”
Kibic powinien być z kadrą na dobre i na złe. Wierzyć w sportową złość „biało-czerwonych”. Niby nie było tradycyjnego pompowania balonika, nikt tak jak Engel w 2002 w wywiadach nie bajdurzył o złocie, tak wciąż trudno uwierzyć w pozytywny scenariusz dla Polski.
Z metafory o dyskotece pozostał tylko kac.