Podobnie, jak przed dwoma laty, finał Ligi Mistrzów był wewnętrzną sprawą drużyn angielskich.

Co więcej było blisko, by powtórka z 2019 roku – z dwoma wyspiarskimi finałami – miała również teraz miejsce. Wyłamał się jednak Arsenal, który nie sprostał w półfinale Ligi Europy Villarealowi. Żółta Łódź Podwodna zmierzyła się zatem w decydującym starciu drugiego europejskiego pucharu z Manchesterem United. Mecz odbył się w Gdańsku i był to drugi rozegrany w Polsce finał LE.

Finał – powiedzmy od razu – nudny. Trudno się ten mecz oglądało, cieszyła w zasadzie tylko obecność kibiców na stadionie. Villareal nie był zbytnio zainteresowany ofensywną grą, zaś Manchester United nie potrafił wywiązać się z roli strony dominującej. Po równie bezjajecznej (jak regulaminowy czas gry) dogrywce nastąpiła seria rzutów karnych, którą trudno jednoznacznie ocenić. Z jednej strony miała niecodzienny przebieg, bo strzały oddali wszyscy (!) zawodnicy, którzy kończyli ten mecz na boisku. Z drugiej natomiast – żaden z graczy nie pomylił się. Trochę to było monotonne. Aż do jedenastej serii, kiedy do piłki podejść musieli bramkarze. Geronimo Rulli w stylu futbolisty amerykańskiego posłał futbolówkę pod poprzeczkę, po czym wybronił wyjątkowo kiepską próbę Davida de Gei. To wystarczyło, by argentyński golkiper został bohaterem. Tym samym padł pierwszy faworyt z Manchesteru.

Trzy dni później w Porto podano danie główne, najważniejszy i spinający cały klubowy sezon mecz. Poznaliśmy składy wyjściowe i od razu rzucało się w oczy, że Guardiola kombinuje. Że wyszedł bez klasycznego napastnika? Nie, do tego już przyzwyczaił. Podjął natomiast Katalończyk duże ryzyko, rezygnując z wystawienia typowej „szóstki”, zostawiając w rezerwie Fernandinho i Rodriego. Tę rolę teoretycznie miał spełniać najskuteczniejszy Obywatel w tym sezonie, Ilkay Guendogan. No i nie poradził sobie…

W dodatku miał przez to mniej okazji, by dynamicznie wchodzić w pole karne Chelsea i kończyć akcje. Trudno powiedzieć, czy bardziej tradycyjne ustawienie pomogło by Manchesterowi City. Zwłaszcza przy tak dysponowanym rywalu. The Blues spuentowali pięć miesięcy pracy ich reformatora w najlepszy sposób. Zaprezentowali całą paletę cech nadanych im przez Tuchela: zespołowość, wysokie tempo przy piłce i bez niej, zabójcze kontry, no i N’Golo Kante w życiowej formie. Chelsea to tak nakręcona maszyna, że nawet nieskuteczność Timo Wernera nie załamuje jej trybów. Wreszcie na miarę talentu ukazanego w ostatnich latach w Bundeslidze gra Kai Havertz, strzelec zwycięskiego gola. W trakcie trzeciej młodości jest Thiago Silva. Chelsea to świetny, do tego progresywny zespół, gdyż zdaje się wciąż ewoluować.

Wiadomym było, że przy piłce częściej będzie Manchester, który przyzwyczaił w tym sezonie do dobierania się do skóry, prędzej czy później, zmuszonego biegać za futbolówką przeciwnika. Tutaj nawet przez moment mistrzowie Anglii nie zbliżyli się do tego. Praktycznie nie stwarzali sobie sytuacji; co innego Chelsea, zespół przyczajony, ale potrafiący uczynić groźną każdą wyprowadzoną kontrę. To robili The Blues w pierwszej połowie, a po zmianie stron trzymali bezradnego rywala na dystans. A kiedy The Citizens stracili swojego lidera, Kevina de Bruyne, ich szansa na sukces w zasadzie bezpowrotnie uciekła.

Chelsea zasłużenie zdobyła Puchar Mistrzów, a Manchester, który mógł zostać stolicą europejskiej piłki na najbliższy rok – został z niczym.

Czas na EURO!