W połowie stycznia spadł dawno nie widziany śnieg. Właściwie najmłodsze pokolenie znało go jedynie z opowieści starszych, gdyż przez ostatnie lata pojawiał się wyłącznie w wysokich partiach gór, a nie każdego przecież stać na taki wyjazd. Owszem, sypnęło czasem między grudniem, a marcem, lecz trudno traktować poważnie wirujące w powietrzu płatki, które natychmiast po osiągnięciu podłoża znikały z powodu dodatniej temperatury.

Tymczasem w połowie stycznia intensywnym opadom towarzyszył zaskakujący mrozik. Nie żaden tam siarczysty, powodujący rozkoszne skrzypienie powłoki śnieżnej, wywołujący poważne perturbacje mróz co się zowie, lecz właśnie parostopniowy, niewielkiej rangi mrozik, zapewniający utrzymywanie śnieżnej czapy.

Po obiedzie od razu wybiegliśmy na podwórko. Standardowa walka na kulki, parę rundek sankami wokół najbliższego kwartału bloków, a następnie obowiązkowa próba lepienia bałwanka. Próba, ponieważ z powodu owego mroziku, śnieg zupełnie nie chciał się lepić, czego mój malec jakoś nie mógł zrozumieć, wszak jeśli śnieg, to dzieci zawsze lepią bałwany, co nie?

Zmarznięci wpadliśmy do domu. Mamine naleśniki smakowały naprawdę wybornie.

Nazajutrz mrozik zniknął, ustępując miejsca niewielkiemu ociepleniu, stąd nasza decyzja: idziemy lepić bałwana! Zbiegliśmy po schodach. Rzeczywiście, śnieg lepił się doskonale, toteż po krótkiej, acz intensywnej śnieżnej kanonadzie, udaliśmy się na łąkę pod Czarnym Laskiem tuż za osiedlem, (niewielki, gęsty młodnik) zgodnie uznając, iż właśnie tam, z dala od ludzkiej krzątaniny będzie najlepsze miejsce dla naszego bałwanka.

Wkrótce stanął przed nami imponujący, śnieżny jegomość. Oczy z kamyków, nos ze świerkowej szyszki, ręce z patyków. Aż miło popatrzeć. Jednak czegoś mu brakowało. Rozejrzeliśmy się wokoło. Drobne, sosnowe szyszki doskonale imitowały guziczki, porzucona torba reklamowa czapkę, jeszcze tylko usta rozciągnięte w uśmiechu z kory i gotowe. Pan Bałwanek we własnej osobie.

Odtąd codziennie przychodziliśmy na polankę pod Czarnym Laskiem, aby sprawdzić co słychać u naszego bałwanka. Poprawialiśmy przekrzywioną czapkę, ponownie mocowaliśmy szyszkowe guziczki oraz kamykowe oczka, które miały tendencję do odpadania. Wiatr czy też może bałwanek lubił sobie w nocy podokazywać? Któregoś dnia usypaliśmy wokół niego ochronny wał, który każdego dnia sukcesywnie powiększaliśmy. Odtąd nasz śniegowy pupilek wyglądał niczym pan na włościach, dumnie spoglądając na zaskakującą w swej zimowej trwałości biel.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Po jakichś dwóch tygodniach nadeszło ocieplenie. Zaczęła się odwilż. Pokrywa śnieżna na polance pod lasem kurczyła dosłownie w oczach. Również nasz bałwanek zaczął marnieć. Śnieżne kule zszarzały, stopniowo przekrzywiały, wymagając codziennych poprawek. Na nic zdało się ciągłe podsypywanie śniegiem z otaczającego wału. Wiatr porwał gdzieś papierową czapkę. Z każdym dniem bałwanek stawał się coraz mniejszy, a mój malec smutniejszy.

Któregoś dnia nasz śnieżny pupil skurczył się nieomal do rozmiarów krasnoludka. W oczach dziecka dostrzegłem łzy. Wówczas przyszedł mi do głowy pewien plan:

‒ Słuchaj, wiem w jaki sposób uratować naszego bałwanka ‒ zwróciłem do smutnego malca.

‒ W jaki? – zapytał.

‒ Idziemy do domu po słoiczek, następnie napełnimy go śniegiem z brzuszka bałwanka i wstawimy do zamrażarki w lodówce. Jak przyjdzie kolejna zima, lód ze słoiczka włożymy do brzuszka nowego bałwanka i w ten sposób nasz bałwanek ożyje. Nowy bałwanek będzie miał serce naszego, znowu będziemy się z nim bawić.

‒ Naprawdę to będzie nasz bałwanek?

‒ Jasne, stary śnieg złączy się z nowym i nadal będzie żył.

‒ No to już chodźmy po słoiczek, tato ‒ rzekł poważnie malec.

Za niecałe pół godzinki byliśmy z powrotem. Chłopiec sprawnie napełnił słoiczek śniegiem z brzuszka bałwanka, po czym ostrożnie włożył go do plecaczka. Zabraliśmy również wszystkie szyszki, gałązki oraz korę. Żeby mu nie było smutno.

***

Rok przeleciał niczym bolid formuły pierwszej po ulicach Monte Carlo. Tym razem styczeń okazał się całkiem bezśnieżny, natomiast przysypało w lutym. Kiedy tylko zelżał pierwszy mrozik, z zamrażarki wyjęliśmy słoiczek zawierający serce bałwanka i natychmiast pobiegliśmy na łąkę pod Czarnym Laskiem.

 

Dariusz Bednarczyk