Pierwsza to ta, od której zaczyna się ów ” koncert ” dla przyjeżdżającego do Lublina od strony samego Kocka. Oczywiście Brama Grodzka. Nie, nie. – Nie będzie to wiersz.


Rozśpiewywały się ” Filipinki ” ze stawianych jak najbliżej okien gramofonów ” Bambino „. Nieśmiało na antenę wchodził Szczepanik.

Ciotka moja handlowała rzodkiewką na ” targówku ” pod lubelskim zamkiem.

– A ja wspinałem się po schodkach w kierunku bramy.

A jakże. Grodzkiej.

– I cóż to za niezwykły zbieg okoliczności !

Na ulicy Grodzkiej mieszka mój kolega z klasy i nazywa się Grodź. Marian Grodź. – A sama Brama Grodzka, pisz – wymaluj, całkowicie
przypomina nie znaną mi wtedy jeszcze tak zwaną Wichrową Bramę w Kamieńcu na Podolu.

Tam także aby móc przemieszczać się w kierunku Starego Grodu trzeba iść pod górę. Też po kostce i kamieniach.
I wreszcie Rynek.
– I walisz przed siebie skręcając w lewo tuż obok spożywczego sklepu na rogu. Widać już znajomy kościół w głębi ulicy Złotej.
Po prawo Trybunał i o kilka wysokości górująca nad nim Trynitarska Wieża z kogutkiem. Jest także i Brama. – To już ta druga. – Trynitarska.
Teraz z kolei parę kroków w dół i już Plac Katedralny … i Katedra … i postój taxi … i ulica Królewska …

– Powie ktoś – ot i znalazł się …

– W Czechowicza chce się bawić pierdoła !

– A ja to co ?

Uganiałem się po Wieniawie za żelazną fajerką z drutem ?

– Prześladowałem sąsiedzkie gołębie nad Czechowem ?

Czy to w końcu ja jestem jakiś tam … Bohdan … co to się „trzyma” ?
– A po jaką cholerę mi te wszystkie … splendory ? !

Wystarczy mi tylko ten jeden okrągły czerwcowy księżyc z ulicy Złotej.