Dlaczego spoza murów miasta woła człowiek bezbronny? Nie idę tam. Idę
w drugą stroną (nie widać tam świateł dnia).
Jest listopad. Koniec listopada. Błyszczą światła (nocne elektryczne ogniki)
w oknach. Zawiewa wiatr. Zamieć. Deszcz.
Wyjdę . Nic nie powiem. Wtedy przyleci ptak.
Po okruch z mojej dłoni. A moja dłoń lewa
prawa lewa będzie pusta. Otwarta na pustkę z której nic się nie wynosi.
Na mojej dłoni wyrośnie łan pszenicy. Albo żyta.
Kłos obrodzi. Wyżywi. Odejdzie człowiek. Odleci ptak. Upadnie miasto. Z jego murami . Zostanie pszenica żyto pszenica.

Aż przyjdzie upał wiatr duży deszcz ulewa choroba śnieg.
Wymierzą karę czterej jeźdźcy. Wtedy wołanie (w otchłani) jak kamień odmieni
nasze losy zamknięte w ciszy. Ona jest głucha bezzębna stara.
I wtedy nikt mnie nie zawoła. Zresztą
zapomniałem mojego imienia (jakiś czas temu). Ukryłem się
w cieniu powołania.

Drzwi wreszcie się otworzą
nikt nie zapuka. Ostrożnie uchyli się okno. Powietrze
jesieni późnej jesieni nasyci wnętrze nieopalone niedogrzane
białe nagie. Tutaj posadzisz
pierwszą roślinę w ceramicznej donicy w celtyckie wzory.
W oczach znów pojawi się ogień. Zapali się i zgaśnie.
Nie szybciej niż zwykle. Niż tego potrzebujemy.

Ostatnia latarnia morska na brzegu daje sygnał
do odpływu. Mała łódka rybacka
dryfuje na łagodnych falach zimnego morza.
Dlatego biegniemy
Dlatego