Piłkarska reprezentacja Polski poznała swoich rywali w walce o mistrzostwa świata, które odbędą się w listopadzie i grudniu 2022 roku w Katarze. Grupę ani łatwą, ani przesadnie trudną. Zmagania rozpoczną się już wiosną – i dobrze, bo to powinno być porządne przetarcie przed mistrzostwami Europy. Niemal każdy wylosowany przeciwnik interesująco zapisał się w historii naszej drużyny narodowej.

W kwietniu 1993 roku Biało-Czerwoni znajdowali się w niezłej sytuacji w eliminacjach amerykańskiego mundialu. Wygrana u siebie z Turcją i bardzo cenny remis na wyjeździe z Holandią (pożegnalny mecz Włodzimierza Smolarka) stanowiły dobry kapitał przed dwumeczem z grupowym kopciuszkiem, czyli San Marino. Dwa pogromy – tak miało być…

Mecz, o którym piłkarska Polska miała zapomnieć nazajutrz, zapisał się na zawsze w naszej historii, jako najbardziej wstydliwe zwycięstwo. Kadra Andrzeja Strejlaua – okrutnie się męcząc – wygrała 1:0 po golu Jana Furtoka, zdobytym ręką(!) kwadrans przed końcem. To był zwiastun naszych dalszych losów w tamtych eliminacjach. Polacy kilka tygodni później ograli San Marino w rewanżu, następnie jeszcze zremisowali z Anglią (Szansa! Aj, Jezus Maria!!!), a potem było tylko źle, albo bardzo źle. Lata dziewięćdziesiąte to okres wielkiej smuty dla reprezentacji Polski…

Dziwił wybór Andory jako przeciwnika w meczu towarzyskim, tuż przed polsko-ukraińskim EURO 2012. „Po co grać z ogórkami?”, zastanawialiśmy się. „Żeby sobie chłopaki postrzelali”, zdawał się odpowiadać Franciszek Smuda. Piknik na trybunach, zabawa na boisku (nawet Marcin Wasilewski strzelił bramkę z karnego), wszyscy zadowoleni. Szkoda tylko, że potem już fajnie nie było. Mistrzostwa Europy w wykonaniu reprezentacji bolały.

Zbigniew Boniek leciał do Tirany prywatnym samolotem prezesa Juventusu zdruzgotany tragedią, której był świadkiem dzień wcześniej w Brukseli. Na stadionie Heysel, w wyniku ataku angielskich chuliganów na włoskich kibiców, zawaliła się część trybuny i ogrodzenia. Śmierć poniosło 39 fanów Juve… A to wszystko tuż przed świętem, jakim miał być finał Pucharu Europy. „Wiedzieliśmy wszystko. Nie chcieliśmy grać. Ani my, ani Liverpool. UEFA nam nakazała. Powiedziano, że jeśli nie wyjdziemy na boisko, sytuacja jeszcze się pogorszy.”, wspominał Boniek. Juventus wygrał 1:0.

Po co więc Boniek leciał do Tirany? Żeby znowu grać. Futbolowy kalendarz był wtedy układany inaczej, niż obecnie; nie funkcjonowało pojęcie „termin FIFA”. Wielu zawodników odpuściłoby, zwłaszcza po takich przeżyciach. Ale nie piłkarz z takim charakterem. Zbigniew Boniek przyleciał, strzelił gola, a Polska wygrała arcyważny w kontekście awansu na Mexico’86 mecz z Albanią 1:0.

Starciem z Węgrami reprezentacja kończyła eliminacje do EURO 2004. Zmagania te jako selekcjoner rozpoczął Boniek, był to jednak o wiele gorszy trener, niż piłkarz. Kadrę przejął Paweł Janas, który cudów nie dokonał, ale przed ostatnim meczem zachował nadzieję na barażową szansę (jak to cholera brzmi!). Potrzebowaliśmy zwycięstwa, które załatwił zabójczy duet Rasiak-Niedzielan. Niestety, potrzebna była też wygrana pewnej awansu Szwecji nad Łotwą, sensacyjnym wiceliderem grupy. Przekonaliśmy się wtedy nie po raz ostatni, że liczyć należy na siebie. Skandynawowie niespodziewanie przegrali, a my mogliśmy tylko pluć sobie w brodę na myśl o porażce z Łotwą i remisem z Węgrami, jednym i drugim u siebie…

Przedziwna była skala popularności Marka Citki w połowie lat dziewięćdziesiątych. Doszło do tego, że został wybrany najpopularniejszym polskim sportowcem w roku bardzo dobrych dla nas Igrzysk Olimpijskich a Atlancie! Skąd to uwielbienie? Po pierwsze – fajny, skromny, religijny chłopak. Po drugie – najlepszy zawodnik Widzewa w średnio udanym podboju Ligi Mistrzów jesienią 1996 roku. To on strzelał gole Borussii Dortmund i Atletico Madryt. Meczach, dodajmy, przegranych. A co najważniejsze – Citko odczarował Wembley. Był pierwszym reprezentantem Polski od czasu Jana Domarskiego, który strzelił gola Anglii w „świątyni futbolu”. W meczu, znowu, przegranym! Na bramkę Citki szybko odpowiedział bowiem Alan Shearer, i to dwukrotnie. Mało kto się tym przejmował, bo to było wkalkulowane. Takie mieliśmy czasy.