Dojrzewały w przydomowych sadach złociste i słodkie kosztele kiedy rozkoszna czereda z ulicy Białobrzeskiej zbierała się do szkoły. Wstępowała do mnie po drodze Alka, wstępował do mnie Bodzio i stąd razem zmierzaliśmy do klasy pani Rzymowskiej.

Halinka natomiast, choć zwykła była bywać i w mieszanym towarzystwie, wolała jednak codzienną pieszą podróż do swojej klasy „B” odbywać w otoczeniu koleżanek spod opiekuńczych skrzydeł pani Cecylii Piątkówny.

– A na Białobrzeskiej – jak na Białobrzeskiej. Ciągnęli ludzie, a zwłaszcza we wtorki, furmankami, rowerami i pieszo. Gromadkami i
pojedynczo od Ruskiej Wsi, Bożniewic, rozległych Białobrzegów, kolonii i białobrzeskiego folwarku. Przystawali koło pobliskiej buchty,
skąd słychać było odgłosy przywożonych na skup i rozwożonych potem po rzeźniach zwierząt. Z drugiej strony ulicy dobiegał żywiczny
zapach obrabianego drzewa w profesjonalnych stolarniach Przystupów.

Tuż dalej, po prawo, przez szeroko otwarte drzwi kuźni widać uwijającego się przy ogromnym kowadle samego mistrza Sobolewskiego, który z właściwym sobie kunsztem wyczarowuje z rozgrzanego do czerwoności żelaza jakieś niezbędne w gospodarstwach przedmioty.

Kilka kroków przedtem, dom i rozległe podwórko z ciągnącym się aż do parkanu księżnej pani, zielonym jeszcze ogrodem mojego wuja
Stanisława Mitury z rodziną. – Ani chybi ! – To z pewnością numer siedemdziesiąty trzeci. Dobry, gościnny i życzliwy ten wujek Stanisław.
Nie ustępuje mu w tym względzie także i lubiana przez wszystkich wujenka Sabina, która zajęta małą Marysią i jeszcze mniejszym Sławkiem zawsze znajduje czas na właściwe potraktowanie przybyłych.

W sąsiedztwie ganek Pawlaków, na którego małych stopieńkach przysiadają czasem na pogawędkę starsze kobiety, nie zapominając
jednak o regularnym przybieraniu świeżymi bukiecikami przydrożnego krzyża i pobliskiej kapliczki.

Obok krzyża wąski, przypominający uliczkę przesmyk łączący ulicę Białobrzeską, Wąską i Wesołą, a kończący swój „bieg” nad wypełnioną
wodą gliniastą dolinką nazywaną „ługiem”.

Nie zliczysz rzemieślników mających tu, na Białobrzeskiej swoje domy i warsztaty. Stąd przemierzali swoje szkolne szlaki moi koledzy
klasowi i koleżanki, których ojcowie właśnie zajmowali się najróżnorodniejszymi profesjami, utrzymując tym samym liczne niejednokrotnie
rodziny. – I tak , tato Alki preferował betoniarską profesję ;Halinki – był urzędnikiem, Bodzia – stolarzem pracującym jednocześnie w krochmalni, Kazika – kowalem, Walka – wojskowym, „Romecka” – stolarzem – kołodziejem, Mańka – szewcem, Ewy – pracownikiem i wybornym strażakiem, Marysi – rolnikiem i murarzem..

– Co by nie powiedzieć – nie uświadczysz na Białobrzeskiej żadnego bezrobotnego, a już tym bardziej „niebieskiego ptaka”.

 

Przy następnej przecznicy, na rogu, „Szczepański z kasztanów” – no ten, co to jego trochę niewyraźnie mówiąca żona sprzedaje w tym
kiosku „Ruchu” koło kościoła. – I jeszcze ta córka Basia … i dlaczego ten Szczepański … z kasztanów akurat …?

– A no bo jest tak w Kocku od wieków pewnie, że bez jakiegoś specjalnego dodatku do nazwiska, albo jeszcze lepiej – samego dodatku,
tego, o kogo ci chodzi, przez sto lat, a i ze świecą nie znajdziesz.

Bierze się to pewnie z nieprzeliczonej na bliżej nieokreślonej przestrzeni, ilości,nie wiedzieć od czego pochodzącego nazwiska – Mitura.

Otóż ów Mitura odmienia się przez „przypadków” wiele.Podobnie jest z nazwiskiem Guz, Nicpoń … i inni, choć są na miejscu,
a także w okolicy nazwiska oczywiście jedyne i niepowtarzalne, jednakże bez dodatkowego „członu” raczej nie do zidentyfikowania.

Od przyulicznych domostw przy Białobrzeskiej, rozpościerały się aż prawie do samego parkanu księżnej pani, liczne ogrody i sady.
– I choć zwyczajną zdziczałością opanowane dziś, to w przypadku niektórych można by przy odrobinie wyobraźni, przybliżyć sobie ich świetność, kiedy przemieszane były przynależnością pomiędzy chrześcijańskimi i żydowskimi społecznościami.

Niemałe połacie ogrodów dzierżawili Żydzi u przedwojennego rezydenta pałacu – hrabiego Żółtowskiego. Opowiadały nieraz pracujące w ogrodach młode podówczas dziewczyny, o dość zabawnych incydentach zachodzących w pobliżu pałacu, z pierwszoplanowym udziałem samego grafa.

Otóż, z wielkim ponoć zgorszeniem pokazywały sobie palcami wybiegającą z pałacu wczesnym rankiem roznegliżowaną postać.
A ten , biegając po mokrych od porannej rosy trawnikach, przewracał się co chwila i tarzał jak źrebak na lewo i na prawo bez opamiętania.

Podobno sam doktor Lenkiewicz takie niepospolite terapie delikwentowi zadawał.
Sam doktor Konstanty, postać nie tylko na obszarze Kocka wyjątkowo nietuzinkowa, jako że posłannictwo, które z właściwym
sobie nabożeństwem wypełniał, wymagało niezwykłej wręcz sumienności, poświęcenia i znajomości rzeczy.

Zacny i szlachetny był to człowiek. Pełniąc bowiem w ostatnich przedwojennych latach obowiązki burmistrza Kocka, niejednokrotnie
pochylał się nad trudną i skomplikowaną rzeczywistością miejscowej i nie tylko miejscowej ludności, a zwłaszcza dzieci.
Niejednokrotnie nieodpłatnie leczył tutejszą i okoliczną biedotę, a dzięki niemu właśnie, niezamożne dzieci szkolne mogły otrzymywać
bezpłatnie mleko, przy czym żydowskie rodziny nie były mniej znaczące

Niełatwe i dramatyczne losy przybyłych z kresowych, mozyrskich okolic Lenkiewiczów, podzielić musiał i jedyny pozostały krewny
doktora – Jan, który po tragicznym pożarze zamieszkał z nową już rodziną przy ulicy – a jakże – Białobrzeskiej.

Zbudował jednak dom i osiadł już na stałe i docelowo w bezpośrednim sąsiedztwie babci Flory,a więc i moim, gdzie syn jego Kazik, rówieśnik
mój, kolega i sąsiad, nie podzielając rolniczo – weterynaryjnych upodobań tatusia, pchnął się do „szoferki”… i tak, doczekawszy
szczęśliwego dziadkostwa, poprzez syna Grzegorza i wnuka Patryka wzbogaca rodzinną historię Lenkiewiczów vel Ipohorskich.

Raczej trudno wyobrazić sobie śmiałka, który odważyłby się wymienić wszystkie znane i uznane postacie powiązane w jakiś sposób
z ulicą Białobrzeską, oraz tych najzwyklejszych ludzi, z których każdy tworzył i tworzy jedyną i niepowtarzalną historię. Zarówno wszystkich
zamieszkujących ulicę Białobrzeską, jak i tych, którzy wiernie i często się nią przemieszczali i przemieszczają.

– Bo jest ci u nas, na Białobrzeskiej dom, w którym znajduje się archiwum w swoim rodzaju jedyne. Stał tam w swoim czasie „podwójniak” zamieszkiwany przez Krawczyńskich. Ze względu na swój wiek, a i położenie kondycyjne bez wyjścia, swoistej eutanazji poddany został.

Zbudowano na tym miejscu oczywiście nowy, jednakże już nie „podwójniak”, a zwyczajny wielorodzinny blok.
– I to w nim właśnie, po kilkakrotnej zmianie adresu zamieszkała pani Marysia Kowalewska. Mieszkała przedtem na Wesołej … , na
Warszawskiej … – ale chyba nigdy wcześniej nie przemierzała tak często całej prawie długości ulicy Białobrzeskiej.

Doprawdy niepoliczalną ilość kroków przebyła od początkowych rewirów ulicy, aż po Białobrzegi, stąd też żaden prawdopodobnie kamień
stwarzać dla pani Marysi jakichkolwiek tajemnic nie może.

– Ale nie o przysłowiowy kamień tu przecież chodzi. Wszystko to, czego od niepamiętnych przez współziomków czasów dokonała pani Marysia, jest nieporównanie większym skarbem niż wątpliwej wartości butwiejące w lokalnych archiwach papierzyska.

Wszak to większość niejednokrotnie materiałów, niezbędnych do niektórych, naukowych nawet prac, zdobyć można było właśnie dzięki
niezastąpionym i niewyczerpanym zasobom materialnym oraz intelektualnym pani Marysi Kowalewskiej.

Dokumentalistka to bowiem niezwykła. Kronikarskie walory pani Marysi nie raz uwidoczniały się podczas ważnych niecodziennych imprez, państwowych i patriotycznych uroczystości, a także typowo regionalistycznych, czyli najbardziej sercu bliskich wydarzeń.

Mnóstwo dokumentów fotograficznych i bibliofilskich, a także bezcennych przedmiotów związanych z niektórymi, bezpośrednio nas
dotyczącymi epokami i faktami historycznymi, jest przez panią Marysię pieczołowicie przechowywane w celu wiadomym i oczywistym.
Rzec by można, iż głównym mottem wszelkich niezwykłych poczynań pani Marysi, mogłoby być hasło : ” Małą Ojczyznę –
wszystkim przybliżyć „.

Wśród rozlicznych sentymentów pani Marysi Kowalewskiej jest jeszcze jeden nie całkiem pospolity. – Są to oczywiście obrazy.
Obrazy, których historyczna i przedstawiająca” Rzeczpospolitą Dawną” treść, wyzwala ten sentyment szczególny, który nie tylko
poprzez literaturę pozwala zauważać koła, jakie zataczała i zatacza polska historia na przestrzeni wieków.