– Niech siostra siada ! – Niech siada ! – zachęcała od progu Antosiowa podkręcając wyżej knot w wielkiej naftowej lampie.
– Niedługo będą wiadomości … i Mazowsze ma śpiewać …
– A wie bratowa, że ten nasz sąsiad Kaczorowski … – zaczęła śpiewnie babcia Flora sadowiąc się na miękkiej kozetce – to ma
podobno jakieś takie radio „na słuchawki”, co to tam w nim więcej czegoś nadają. – Podobno nawet i z zagranicy można słuchać jeśli
ktoś tam coś rozumie. Porozciągał tam na podwórzu jakieś długie druty na tyczkach pomiędzy budynkami, a sam w chałupie naciągnął na łeb jakieś nauszniki i siedzi … i słucha. – Wojna jaka znowu będzie czy co …?
Wyciągała wtedy Alka ogromną książkę z mnóstwem wielkich barwnych ilustracji, które to oczywiście bardziej interesowały nas
niż sama drukowana treść.
– O ! – O ! – Tu pan Tadeusz ! – A tu Zosia !
– Widzisz ? – O ! – O ! – Jakie kwiatki ! – I kury jakie … – Patrz ! – Patrz !
A pan Antoni przykucał sobie na szerokim stołku przy otwartych drzwiczkach rozżarzonego pieca i paląc papierosa przemyślał pewnie
jeszcze rozegrane próbnie na jakiejś wielkiej trąbie solowe partytury.
Nie raz widziałem przez niedomknięte drzwi fragment wielkiej złocistej trąby i kawałek przytupującej nogi pana Gorala zwanego
Śliwką. – Jakiż straszny mógł tam być hałas … nie do wytrzymania ! Siedział tak sobie jak zwykle i tym razem , paląc papierosa i w jakichś o wiele za luźnych lnianych kalesonach.
Tego dnia wymyśliliśmy sobie z Alką jakieś swobodne zajęcia na podwórku gdzie pomiędzy jabłoniami pysznił się rozrośnięty krzak
czarnej porzeczki. Nie wiem dlaczego nazywała go „bździuchem”, ale może właśnie dlatego „odwdzięczył” się Ali krwistym zadraśnięciem
na policzku, co oczywiście nie uszło uwadze niezwykle spostrzegawczego tatusia jedynaczki.
– Romek … ! – psia krew ! Ty wiesz psia krew co ?
– Jeśli ty – psia krew – jeszcze raz podrapiesz mi Alunię, no to ty wiesz co ? – No to ja tobie – psia krew — wyrżnę nożem jajca psia krew.
Siedziałem naprzeciw niego ze spuszczoną głową i kątem oka wyraźnie widziałem to , co mieściło się w całości jak już wspomniałem
w bardzo nieszczelnych lnianych kalesonach pana Antoniego.
– I lżej mi się zrobiło na duszy mojej strwożonej, jako że zdało mi się , iż gdybym kiedyś miał być w posiadaniu czegoś tak
paskudnego … powiedziałbym bez namysłu; ” a rżnij waść – wstydu oszczędź”
Zawsze wiele do myślenia dawała mi specyficzna forma zwracania się do siebie osób starszych co najmniej o dwa pokolenia.
Ale odsłania mi się jeszcze w pamięci postać jakby trochę bardziej dojrzała. Poza częstymi zwrotami „może siostra”, czy „niech bratowa”,
pomiędzy plejadą najrozmaitszych ciotek i wujów pojawiła się jeszcze ” wujna „. – Wujna Zabielska. Pewnie to od niej właśnie , poprzez
jej – jak mniemam – córkę, czyli Lodę z męża Michalikową, tudzież całą procesję biorących udział w babskich biesiadach u babci Flory
zacnych postaci w osobach; poza wymienionymi – babka Rokicka, babka Kaczorowska, ciotka Feliksa, gruba Maryna … i innych z
„doskoku”, rozpoczynało się dogłębne dociekanie jakiego i poprzez kogo powiązanego pokrewieństwa należy doszukiwać się począwszy
już pewnie od Adama i Ewy. Stąd też pewnie nie pominięta jest w tym względzie także i ciotka Runia – czyli Aurelia Miturowa, która to
wraz z mężem Antonim wykupiła cały narożnik kamienicy od niejakiego Srula Kaca, żyda, który prowadził sklep kolonialny w miejscu, dokładnie vis a vis początku biegnącej stąd w kierunku zachodnim ulicy Białobrzeskiej.
Był czas, kiedy w domu Ali pojawiał się na dłużej ktoś, kto powodował przeniesienie wszelkich swobodnych poczynań na drugą
stronę ulicy. Chodził i chodził. Czytał i czytał. Od okna do drzwi i od drzwi do okna. Ale kiedy zaczynał wybełkotywać jakieś nie pojęte
sformułowania – zmykaliśmy jak opętani prosto pod rozłożystą czereśnię rosnącą tuż obok porośniętego dzikim winem domu Halinki.
– A to bardzo znacznie starszy brat Aluni.
– A to Miecio Blicharz właśnie, chcąc pozbyć się naszej ze wszech miar niepożądanej obecności, stwarzał takie skuteczne zabiegi by swoimi
„cygańskimi”, bo nieznanymi nam mowami wystraszać nas w imię własnego, nie zakłócanego niczym świętego spokoju.
Skądinąd wiadomo, iż gdyby nie te właśnie obcojęzyczne „perory” nie spędziłby prawdopodobnie większej części swego życia w jakiejś
waszyngtońskiej dyplomatycznej instytucji.
– Halince natomiast nigdy nie byliśmy jakąkolwiek przeszkodą, więc rozbrajająco chętnie, przyjaźnie i serdecznie włączała nas do wspólnych uciech na łonie przykładnie zagospodarowanej zajmowanej posiadłości.
– No bo i cóż tam był za sad … ? !
Gdzie można było szukać najwcześniej najbardziej smakowitych okazów, wiedział najlepiej oczywiście Lonek.
Mruczał coś, bujając w drewnianej kolebce dwa małe żeńskiej płci pisklęta dziadek Mazurek. Krzątała się w pobliżu babcia Mazurkowa. Tatusiowie nasi z właściwym sobie nabożeństwem rozczulali się nad wykorzystaną do połowy „czterdziestką” rozprawiając
o rzeczach i sprawach, które były dla nas brzdąców całkowicie niezrozumiałe, jednak musiały skłaniać do większego intelektualnego wysiłku nasze beztroskie umysły, kiedy dostrzegaliśmy wilgotne nieco oczy pana Wacława namiętnie używającego słów dotyczących
rozległych obszarów położonych na wschód od Buga.
Przysłuchiwała się temu w milczeniu, siedząca tuż obok i sprawiająca wrażenie kogoś odnajdującego się właśnie w aktualnie panujących realiach, jednakże z byłą, ale i z ewentualną przyszłą historią w tle – pani Pujszowa.
Wyprowadzili się w niezauważonym przeze mnie momencie z należącego ongiś do Dąbrowskich porośniętego dzikim winem domu z sadem i … zamieszkali – jakby nieoczekiwanie i w wyniku jakichś przedziwnych zbiegów nadzwyczajnych okoliczności – pod tym akurat dachem, gdzie bezpośrednio po przyjeździe z Wrocławia zatrzymała się rodzina Pudelskich do czasu przeprowadzki na „włości” babci Florentyny przy ulicy Wesołej.