Pierwsze „epidemiczne” ustalenia UEFA zakładały finisz pucharowego grania z końcem czerwca. Rzeczywistość zweryfikowała te plany – właśnie zakończyła się 1/8 finału Ligi Mistrzów. Przedziwne dwumecze, w których pierwsze starcia od rewanżowych dzieliło pięć miesięcy. Na początek jednak spotkania rozegrane zgodnie z planem.
Dzień piąty, czyli Ilicić piłkarzem kwartału
Tottenham jechał do Lipska, będąc w podobnej sytuacji do tej z półfinału poprzedniej edycji. Również po 0:1 w domu. Gospodarze rewanżu nie zamierzali – identycznie, jak Ajax rok wcześniej – bronić bardzo dobrego rezultatu z Londynu. Świetny mecz rozgrywał Marcel Sabitzer, o którego klasie przekonaliśmy się w eliminacjach Euro. Austriak strzelił dwa gole, stawiając swój zespół w znakomitej pozycji. Ale – Ajax też prowadził 2:0 w rewanżu! Wtedy Koguty w niesamowitych okolicznościach odwróciły losy przesądzonej (wydawało się) rywalizacji.
Tyle, że tym razem nie było na to szans. Tottenham wyglądał na pogodzonego z losem. To gospodarze w drugiej części nadal atakowali i dopięli swego, pieczętując zdecydowane zwycięstwo. Finalista edycji 2018/19 odpadł w dosyć smutnych okolicznościach. A RB Lipsk? Już osiągnął więcej, niż oczekiwano.
Valencia po laniu w Bergamo miała minimalne szanse na awans do ćwierćfinału. Atalanta natomiast to zespół, który wygląda, jakby najważniejsze dla niego było zapewnianie publiczności rozrywki. Drużyny zabrały telewidzów (dlaczego tylko ich – o tym zaraz) na rollercoaster. Mnóstwo sytuacji dało mnóstwo bramek, wynik zmieniał się to w jedną, to w drugą stronę. Mecz miał też swojego króla. Josip Ilicić, kolejny dobry znajomy naszych, strzelił wszystkie cztery gole dla Atalanty. Gdyby koronawirus zatrzymał futbol do końca roku i postanowiono jednak przyznać Złotą Piłkę, Słoweniec byłby żelaznym kandydatem do nagrody.
Ten mecz był pierwszym sygnałem, że sytuacja jest poważna, bowiem został rozegrany przy pustych trybunach. Później okazało się, że wyjazd kibiców Atalanty do Hiszpanii miał tragiczne następstwa w skali epidemii w Lombardii…
Dzień szósty, czyli piękne oblicze cholismo
Nazajutrz w Paryżu również grano bez publiczności. Wynik meczu w Dortmundzie pozostawiał otwartą kwestię awansu, o czym obie drużyny zdawały sobie sprawę, ale tylko jedna wykazała odpowiednią determinację. Po początkowym szturmie gości, PSG opanował sytuację i grał po prostu lepiej. Już przed przerwą gospodarze najpierw odwrócili losy dwumeczu, a następnie uzyskali jednobramkowy zapas. BVB nie miała pomysłu na skaleczenie rywala, a ten spokojnie dowiózł wynik. Spodziewałem się więcej po tym meczu. Zadowoleni paryżanie nie mieli prawa przypuszczać, że czeka ich pięć miesięcy odpoczynku od grania, z przerwą na dwa krajowe finały…
Liverpool zrobił wszystko, aby awansować do ćwierćfinału. Dominował cały mecz. Jeszcze przed przerwą strzelił bramkę wyrównującą stan rywalizacji. Zbliżenia kamery pokazywały Diego Simeone czekającego na nieuchronne. Gospodarze nadal atakowali i co nie udało się w regulaminowym czasie, powiodło się na początku dogrywki. The Reds prowadzili 2:0 i mieli wszystko w swoich rękach. Dlaczego zatem nie awansowali?
Po pierwsze – w składzie Atletico był Jan Oblak. W przeciwieństwie do meczu przeciwko Polsce w Mariborze, na Anfield Słoweniec miał mnóstwo roboty. Bronił niesamowicie, utrzymując pozbawionych argumentów w ataku Rojiblancos w grze. Po drugie – mecz życia rozegrał Marcos Llorente. Niechciany za miedzą, przygarnięty przez Simeone, który potrafił obudzić potencjał pomocnika. Cholo chyba jednak nie przypuszczał, że to Llorente będzie strzelał decydujące gole w tym meczu! Raczej nie po to wprowadził go na boisko. Po trzecie – Liverpool „siadł” po zdobyciu drugiej bramki. Pierwsze trafienie Llorente wprowadziło strach w poczynania obrońców trofeum, co cyniczne Atletico zauważyło i bezlitośnie wykorzystało. To był najlepszy mecz w tym sezonie Ligi Mistrzów, „nie zapomnę go nigdy”. Podobnie, jak pełnych trybun na Anfield, co nieprędko się powtórzy…
Następnie Liga Mistrzów udała się na kwarantannę.
Dzień siódmy, czyli „niech pan zapyta Varane’a…”
Po przymusowej przerwie Juventus prezentował się rozmaicie. Poległ w Pucharze Włoch, nie zachwycał w lidze, ale do dziewiątego z rzędu scudetto nie potrzebował fajerwerków. Forma Olympique Lyon była zagadką. Francuski zespół rozegrał jeden poważny mecz od marca. Wszystko wskazywało na obronę zaliczki z pierwszego meczu.
Tymczasem Lyon wyszedł na prowadzenie już w pierwszym kwadransie. Trzeba jednak przyznać, że po dyskusyjnym rzucie karnym. Przewinienie w „szesnastce” było ewidentne, natomiast wątpliwości wywołała sytuacja z początku akcji, kiedy Higuain miał być faulowany w środku pola. VAR przewinienia nie widział, Depay uderzył w stylu Panenki i Stara Dama od teraz potrzebowała trzech goli. No to za robotę wziął się Cristiano Ronaldo. Jeszcze przed przerwą wykorzystał „jedenastkę” (również niejednoznaczną), a po zmianie stron pięknym uderzeniem z dystansu wyprowadził zespół na prowadzenie. Na strzelenie trzeciego gola Juventus miał pół godziny. Czasu bardzo dużo, ale pomysłów niewiele. Do tego świetnie zorganizowany przeciwnik naprzeciw. Sarri postanowił szukać pomocy u nieprzygotowanego do gry Dybali. Najlepszy piłkarz minionego sezonu Serie A wytrzymał kwadrans, po czym złapał się za kontuzjowaną nogę i powiedział: „pas”. Nie pomógł, bo nie mógł. A Juventus awansu nie wyszarpał, mimo ogólnie lepszej postawy niż w ostatnich meczach. W Lyonie wyróżniała się zwłaszcza wschodząca gwiazda europejskiej piłki Aouar, warto też zaznaczyć bardzo dobry występ pamiętanego do dziś w Wiśle Kraków Marcelo.
Maurizio Sarri został zwolniony z Juventusu już następnego dnia. W jego miejsce zatrudniono legendę włoskiej piłki, Andreę Pirlo. Ruch ryzykowny, ale też ekscytujący, ponieważ w Turynie nie praktykowano dotąd powierzania sterów żółtodziobom.
Real imponował po wznowieniu rozgrywek. Grą nie porywał, ale punktował najlepiej w Europie. W lidze połknął Barcelonę. Nastroje w Madrycie przed rewanżem z Manchesterem City musiały być dobre, mimo porażki u siebie w marcu i bardzo trudnej w związku z tym sytuacji. Kabaretową decyzją UEFA cofnęła zawieszenie angielskiego klubu w Lidze Mistrzów w następnym sezonie. Pozbawieni ciężaru rozmyślania nad przyszłością piłkarze mieli w głowach tylko jedno – rozpoczęcie marszu do finału.
Los Blancos przystąpili do meczu bez zawieszonego Sergio Ramosa, co, jak się okazało, miało fundamentalne znaczenie dla losów rywalizacji. Pod nieobecność kapitana naturalnym liderem linii obrony mistrzów Hiszpanii był Raphael Varane. Świetny defensor, szybki, zwrotny, wysoki, zaprawiony w bojach… Powiedzieć, że nie sprostał, to nic nie powiedzieć. Francuz kompletnie zawalił Realowi mecz, prokurując oba gole dla rywala! Jeśli Zidane miał jakiś plan na to spotkanie, runął on już na początku, kiedy Sterling wykorzystał pierwszy prezent. Wtedy, tak jak przed pierwszym gwizdkiem, Real potrzebował dwóch goli tak czy inaczej. Jeszcze przed przerwą wyrównał niezawodny Benzema. Ale co dał jeden Francuz, zaraz zabrał drugi. Varane stracił orientację, zagrywając głową w stronę bramkarza, wykorzystał to szybki Gabriel Jesus i było po zawodach. Real podający przeciwnikowi zwycięstwo na tacy? Niezwykle rzadki obrazek.
Dzień ósmy, czyli Król Lew(y)
Kiepska postawa Barcelony w lidze dawała Napoli nadzieję na powodzenie w rewanżu na Camp Nou. Katalończycy w swoim „stylu” nie weszli w mecz wraz z jego początkiem. Zespół Gattuso o mało tego nie wykorzystał (słupek Mertensa), po czym nagle… stracił gola. Lenglet tuż przed strzałem odepchnął pilnującego go rywala, ale VAR nie uznał tego za przewinienie (dziwna decyzja). Barca od tego momentu złapała rytm. I, jak za starych czasów, szybko przekuła to w konkrety. Messi (z małą pomocą szczęścia) po indywidualnej akcji podwyższył wynik. Po kilku chwilach go podwyższył, ale tylko na dłuższy moment, ponieważ VAR po ślamazarnie ciągnącej się analizie nie uznał drugiego gola Argentyńczyka (chyba słusznie). Rozpędzony na dobre Leo nie zrażał się, tylko po kwadransie załatwił drużynie karnego, którego wykorzystał Suarez. Ale to nie był koniec, bo w doliczonym czasie pierwszej połowy swoją jedenastkę miało Napoli, zamienioną na gola przez Insigne.
Przed zmianą stron działo się nadspodziewanie dużo, za to po przerwie zaskakująco mało. Goście próbowali, ale zbyt wiele ogniw w zespole nie działało. Kreowany na lidera Fabian Ruiz był najsłabszy na placu, bardzo dobry w pierwszym meczu Piotr Zieliński tym razem zagrał kiepsko. Arkadiusz Milik zaraz po wejściu na boisko strzelił gola – słusznie nieuznanego.
Barcelona zagrała nienadzwyczajnie, ale i tak najlepiej od dłuższego czasu. Messi w drugiej połowie głównie spacerował, co mogło być pokłosiem starcia z Koulibalym (tego, które dało karnego) sprzed przerwy oraz planowanym oszczędzaniem się na intensywny finisz. Forma Argentyńczyka wygląda obiecująco, a wiadomo, jaki to ma wpływ na cały zespół. Tylko jeden piłkarz na świecie wywiera podobny.
Robert Lewandowski. Dwumecz przeciwko Chelsea to absolutny popis Polaka! Bayern strzelił siedem goli w tej rywalizacji – trzy to dzieło Lewego, przy kolejnych czterech asystował. Nie tyle załatwił awans drużynie, co sprawił, że Bawarczycy osiągnęli go w sposób bezdyskusyjny. Robert zdobył w tym sezonie Ligi Mistrzów już trzynaście bramek i pewnie zmierza po koronę króla strzelców tej edycji. A czy Bayern po końcowe zwycięstwo? To zależy w głównej mierze od kapitana reprezentacji Polski.
Chelsea niewiele mogła wskórać. Rezultat dwumeczu jest dla The Blues uwłaczający, nawet biorąc pod uwagę wielką dyspozycję Bayernu.
Roman Abramowicz i Frank Lampard wiedzą, czego drużyna potrzebuje, aby wrócić na swoje miejsce w kontynentalnym topie. Rosjanin zapowiedział ofensywę transferową na dawno niespotykaną skalę. Póki co, na Stamford Bridge zawczasu postarano się o podpis pod umową Hakima Ziyecha oraz wygrano wyścig po Timo Wernera. Wielce obiecujący początek.
Teraz pozostali uczestnicy Champions League przeniosą się do Portugalii, gdzie w ekspresowym tempie dokończą rozgrywki. W ćwierć i półfinałach nie będzie rewanżów, a więc również kalkulacji.
Pary 1/4 finału Ligi Mistrzów:
Atalanta Bergamo – Paris Saint-Germain
RB Lipsk – Atletico Madryt
FC Barcelona – Bayern Monachium
Manchester City – Olympique Lyon