Nie jestem lekkoduchem. Nie lubię skakać z kwiatka na kwiatek, ale przejściowa – jak sądzę – samotność , odrobiną jakiejś przedziwnej wolności mnie napełnia. Pozwolę sobie przeto , usadowić się na czas jakiś w czarodziejskim wehikule i poskakać niczym polny konik po przestrzeni mogącej choć w części przywołać jakiś mikroskopijny rozdział z przebogatych historycznie dziejów naszego miasta.
Zamierzchłe to oczywiście czasy, kiedy dzisiejsza Aleja Wojska Polskiego – była ulicą Wesołą.
– Dlaczego Wesołą ?
Zacznę od końca. – A to z tego względu, iż prostsze od końca nic być nie może i koniec przeważnie umiejscowiony jest tam gdzie najniżej. A kto wyżej się wypnie, ten z większym hukiem spada.
– Ot i stąd moja przewrotność, ostrożność, a może i jakaś prawidłowość w sposobie rozumowania. Chociaż w istocie koniec ulicy Wesołej stanowią
„Dołczyska” – No cóż – miejsce najniższe i z kilku względów niezbyt cieszące oko w całej najogólniejszej konfiguracji tego – jako się rzekło – nie mającego nic wspólnego z ponurotą szlaku.
Z biegnącej pomiędzy zielonymi pólkami od strony kleebergowskiej nekropolii ścieżynki, widać było z daleka wydobywające się jakby spod ziemi dymy, które w czasie bezwietrznej pogody układały się w jakiś wonny, wielowarstwowy kilim. Dopiero po zejściu do wiecznie zielonej dolinki wzrok przyciągały przytulone do piaszczystej skarpy drobne chałupki, w których wieczorne strawy warzyły osiadłe w nich niemłode już kobieciny.
Stara Sowina, potrafiąca chałupniczym sposobem z rogozin wyplatać „miastowe” koszyki … – Jej „przyklajstrowany” podobno mąż – Pioter Beznosek – wysokiej klasy specjalista od ręcznej młocki, noszący swój roboczy aparat pod pachą i na plecach często dosyć obszerny pęk brzezinowych mioteł własnej roboty … – Ktoś bardziej zainteresowany ówczesną techniką, miał możliwość dokładnego obejrzenia Piotrowego przyrządu z bliska.
– Ba ! – Nawet i pomacania, jako że nikt wtedy nie mógł wpaść na prosty pomysł stworzenia, choćby maleńkiej manufaktury wytwarzającej możliwie najtańsze futerały na cepy.
Spokojny i wolny od sąsiedzkiego wścibstwa żywot, wiódł tutaj wraz z liczną rodziną Mieciek, dla którego produkcja podstawowego materiału budowlanego w postaci cementowej cegły nie stanowiła żadnego problemu. Parkował tu także – tuż pod drzwiami teściowej – swojego niesamowicie hałaśliwego i śmierdzącego „sagana” / Ursus – C 45 / – pan Stanisław.
– Ale już zupełnie nie pasująca do wymienionego towarzystwa i usadowiona wraz z córką w bzowych gąszczach, była starowinka Barańska,która regularnie każdego poranka poczłapywała między ogrodami w kierunku dobrze słyszalnego głosu dzwonów, obwieszczających rychły początek porannego nabożeństwa.
– A ty brzydalu !… – A ty bezwstydny …!
– Toż to pod okno w nocy sam Anioł Stróż przychodzi …!
– Po co ty tam psikasz …? !
A ja, stojąc pomiędzy dziećmi trzymającymi palce w gębach, dokładnie wiedziałem co czynić należało kiedy zbliżała się babcia Barańska.
– ” Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus ” – każde starało się wypowiedzieć jak najdostojniej i jak najpobożniej. Dziewczynki to nawet i z przyklęknięciem.
– „Na wieki wieków amen ” – odpowiadała głaszcząc czasem po głowie, a oddalając się … Przez kilkanaście kroków słychać było jeszcze cichnącą i trochę ochrypłym już głosem wypowiadaną nieodłączną formułkę:
– „Bozia lubi grzecne dzieci …
Bozia lubi grzecne …
Bozia lubi … „