(Kuba już kiedyś na pewno o tej książce – a może o jej ekranizacji z 2005 roku – pisał, ale znalazłem w starym zeszycie zapomniany tekst sprzed jakichś co najmniej piętnastu lat i szkoda mi się go zrobiło, więc – z małymi zmianami – wpuszczam w Sieć).
Tej książki żadna kobieta pewnie nie przeczyta. Nie będę nawet zbyt uporczywie namawiał. Bo to jest opowieść o nas i dla nas – prawdziwych kibiców. To jest książka dla wariatów, takich samych jak jej autor. Hornby, jeden z najpopularniejszych współczesnych angielskich prozaików, opisał w niej historię swojej obsesji, która dopadła go gdy miał jakieś jedenaście lat (wtedy to się mniej więcej z reguły zaczyna…) i został fanatycznym kibicem Arsenalu Londyn.
Któregoś dnia ojciec po prostu zaprowadził go na mecz Arsenal – Stoke City i od tego momentu stadion Highbury stał się dla niego najważniejszym miejscem na świecie. Odtąd rytm jego życia wyznaczają kolejne mecze, sukcesy i porażki ukochanej drużyny zlewają się w jedno z sukcesami i porażkami życiowymi samego Nicka Hornby’ego. Bo ta książka to żadna fikcja literacka: to do bólu realistyczny autoportret pisany z trzeźwą samoświadomością i ironicznym dystansem do … kompletnego braku dystansu do piłki nożnej i Arsenalu. To próba „ogarnięcia” obsesji i odpowiedzi na pytanie dlaczego coś, co zaczęło się od chłopięcego zauroczenia przetrwało dłużej niż jakikolwiek związek stworzony z własnej nieprzymuszonej woli…? Jest to powieść wiarygodna i uczciwa. Może najlepsza rzecz o futbolu, jaka kiedykolwiek powstała. Jak napisał jeden z recenzentów: przekracza ona codzienność i sport, aby powiedzieć coś na temat tego, jak żyjemy…
Hornby nie oszukuje. On naprawdę był na każdym z tych meczów, do których wraca pamięcią w „Futbolowej gorączce”. Zbyt wiele tu realiów, zbyt wiele szczegółów, na których laik może by się nie poznał, ale ja… ale my?
A wy, kobiety…? Ech, wieczni chłopcy! – wzdychacie czasami i zostawiacie nas samych z tymi chłopięcymi pasjami, twierdząc, że i tak nie macie do tego naszego świata dostępu. Tak naprawdę to często wcale nie chcecie weń wchodzić. Prawdopodobnie z czystego lenistwa. Bo niełatwo jest odróżnić Ligę Mistrzów od Ligi Europy czy Ligi Narodów. Ciężko jest zrozumieć przepis o spalonym i inne zawiłości. A my czekamy, z nadzieją, że może kiedyś o coś spytacie, abyśmy mogli zaimponować wam swoją fachowością. Ech, marzenia…
Warto od czasu do czasu pochylić się nad tymi naszymi chłopięcymi zabawami, bez względu na to, czy jest to piłka nożna czy zupełnie co innego. I trzeba pamiętać, że mężczyzna bez pasji jest jak kwiat pozbawiony wody. Usycha.
Może więc jednak któraś z was sięgnie po „Futbolową gorączkę”, choćby po to, żeby pod wpływem tej lektury pokiwać głową z politowaniem nad nami i naszym schorzeniem.
PS Książkę na język polski tłumaczyła Pani Małgorzata Hesko-Kołodzińska. Genialnie!