Mało rzeczy boli kibica tak, jak zawiedzione nadzieje, które absolutnie miały podstawy bytu. Zwłaszcza, jeżeli nie pamięta takiego turnieju, w którym reprezentacja jego kraju wygrywa dwa pierwsze mecze! Choćby i młodzieżowa. Drużyna robi wynik, którego nie spodziewa się, ani nie oczekuje od niej nikt. Tu nie ma zbiorowego dmuchania balonu. A on i tak pęka…
Przed mistrzostwami przewidywałem zdobycie przez naszych jednego punktu. Wszystko ponad uważałem za niespodziankę, nie wierząc w nią zbytnio. Tymczasem polski zespół na dzień dobry mnie zaskoczył. Nie tym, że nawiązał walkę z Belgią – tak miało być. Ten punkt mieliśmy urwać Czerwonym Diabłom, no bo komu innemu? Włochom, Hiszpanii?! Reprezentacja zaskoczyła mnie tym, że po wyrównaniu stanu meczu poszła za ciosem i dołożyła dwa trafienia, wcale nie prowadząc gry. No, niezbyt to polskie, ale za to jak dobrze smakowało! Potem, również w wyniku naszego rozluźnienia Belgowie nawiązali kontakt, więcej jednak nie dali rady zrobić. Świetne wejście w turniej (co, jak wiadomo, jest bardzo ważne), jednak po trzech dniach miała nastąpić weryfikacja. Czekali bowiem gospodarze – Włosi.
Ileż się naczytałem opinii, że zwycięstwo z Włochami to zasługa tylko potężnego farta! To krzywdzące dla tych chłopaków. Owszem, szczęście jest potrzebne, kiedy przeciwnik cały czas atakuje, operuje piłką, ale reprezentacja tą wygraną przede wszystkim WYBIEGAŁA. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem lepiej rozumiejącą się polską drużynę. Nasi znakomicie się przesuwali, neutralizowali Azzurrich na tyle, że ci mieli w zanadrzu tylko bombardowanie pola karnego dośrodkowaniami, które obrońcy bezbłędnie kasowali. A kiedy nadarzyła się okazja (nieco przypadkowa) po stałym fragmencie, Polacy potrafili ją wykorzystać. Włosi, mimo wielu prób, tego nie umieli. Zatem, zwycięstwo na pewno szczęśliwe, ale – ze względu na wysiłek weń włożony – zasłużone. W tym momencie półfinał, a co za tym idzie udział w Igrzyskach Olimpijskich, był na wyciągnięcie ręki. Zasadne były również nawiązania Adama Świcia do stylu reprezentacji Grecji z 2004 roku. A co Hellada wtedy osiągnęła, przypominać nie muszę…
Hiszpania nas zdemolowała. Przed meczem wiadomo było, że musi wygrać, by liczyć na cokolwiek w tych mistrzostwach, natomiast Polska mogła nawet przegrać w najniższych rozmiarach, a i tak awansować. Oczywiście nie wierzę w jakiekolwiek kalkulacje w obozie Czesława Michniewicza, natomiast niestety szybko straciły one znaczenie. Hiszpanie wyciągnęli wnioski po dwóch nieudanych meczach i pomimo presji zagrali z nami tak, jak lubią i potrafią. Po ziemi, szybko, z nieustannymi zmianami pozycji. Polacy mieli za nimi biegać, szarpać ich, neutralizować. Niestety, po pierwsze zabrakło sił po morderczym starciu z Włochami. Po drugie, Hiszpanie zagrali na poziomie dla naszych niedostępnym. Po trzecie, zabrakło – przy różnicy umiejętności – tego „greckiego” niwelowania owej. Była widoczna aż nadto.
Cholera, taka porażka chyba boli mocniej. Polskie mundiale w bieżącym stuleciu wyglądały tak, że już po pierwszym beznadziejnym meczu wiedzieliśmy, co nas czeka. Człowiek się z tą porażką oswajał… A teraz upadek z tak dużej wysokości, niespodziewanie…
Ten tekst miał być dłuższy i pisany co najmniej po półfinale, ale niestety nie było mi dane z nim czekać. Wygląda jednak na to, że przynajmniej wiemy, jak powinniśmy próbować osiągnąć sukces na dużym turnieju. Trzeba być Grecją’2004, taki mamy potencjał. I nie ma co narzekać na styl, bo ich mistrzostwo Europy było piękne. Choć na koniec trzeba jeszcze przyznać, że poza brakami wymienionymi wyżej, na dłuższą metę zabrakłoby nam jeszcze kogoś takiego jak Angelos Charisteas…