Wagon stał na bocznicy. Spod zgniłozielonej farby przebijała jaskrawa czerwień zardzewiałego metalu. To był on. Ten sam, który widziałam w dzieciństwie. Albo zdawałoby mi się, że widziałam. Tego dnia. TEGO dnia.

Nie wiem jak długo stałam, wpatrzona we wspomnienie, które dawno powinno być martwe. Zapomniany lęk powrócił. Rozlał się w moich trzewiach, zmroził krew w nogach i rozpalił głowę. Lecz wraz z nim nadeszło inne uczucie. Z początku, jakby trwożliwie wzięło we władanie moje usta i kazało im się zacisnąć. Potem spłynęło w dół, sprawiając, że odzyskałam zdolność poruszania się. Wzdrygnęłam się i powoli ruszyłam w jego stronę.

To głupie – mówiłam sobie. Głupie i kompletnie niedorzeczne. To nie mógł być ten sam wagon. 22 lata to szmat czasu. Dawno trafiłby na złom. A nawet jeżeli… Jeżeli nie, nie wyglądałby tak samo. To byłoby niedorzeczne, prawda?

Rozejrzałam się wokół, bez zdziwienia przekonując się, że jestem na stacji zupełnie sama. Miasto wymierało. Kiedy byłam dzieckiem, każdego dnia przejeżdżało tędy co najmniej kilkanaście pociągów. Połowę z nich stanowiły niekończące się składy towarowe. Wówczas, ukryci w cieniu drzew, obserwowaliśmy je z daleka, wyobrażając sobie, jakie niesamowite skarby muszą być nimi przewożone. Snuliśmy najbzdurniejsze domysły o intrygach, przestępstwach i rozmaitych teoriach spiskowych, jakich potwierdzenie można było znaleźć we wnętrzu wagonów. Najczęściej jednak, kiedy już odważyliśmy się podejść bliżej, okazywało się, że był to węgiel, drewno, rzadziej zboże lub sól. Rozczarowani wracaliśmy wtedy do domu, by przez noc zdążyć zapomnieć o rozczarowującej przyziemności odkryć i na nowo emocjonować się fantazyjnymi domysłami. Raz tylko rzeczywistość wyprzedziła nasze najpotworniejsze imaginacje. Zwabieni dziwnymi odgłosami dobiegającymi od strony bocznicy zbliżyliśmy się do wagonów. Z mroku, jaki panował we wnętrzu, wyłaniały się od czasu do czasu ryjki świń. Próbowaliśmy je uwolnić, ale ciężkie metalowe zasuwy nawet nie drgnęły. Zaraz potem przegonił nas zarośnięty maszynista. Skład ruszył. Długo jeszcze wpatrywaliśmy się w znikające w oddali wagony. W powietrzu unosił się gryzący odór śmierci i przerażenia, a my, wstrząśnięci do głębi, nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego nikt nie zareagował, nikt starszy i silniejszy nie zerwał metalowych kłódek i nie uwolnił przymusowych pasażerów z piekła ciemnego i zatłoczonego wagonu.

Kiedy jednak rzeczywistość nie okazywała się brutalniejsza od fikcji, straszyliśmy się wzajemnie usłyszanymi mniej lub bardziej dokładnie i bardziej lub jeszcze bardziej przekręconymi Historiami. Jedna z nich dotyczyła Wagonu I-145. Miał on wyglądać jak jeszcze jeden ze starych, przeżartych rdzą złomiszczy, jakie pojawiały się na stacji codziennie. W przeciwieństwie do innych jednak nigdy nie był podczepiony do żadnego składu. Stał całkiem samotnie. Samotnie też odjeżdżał. Punktualnie o 3 w nocy, zabierając ze sobą wszystkich tych, którzy zadrwili z Maszynisty…